Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

wędrówka po krakowie, czyli jak wyszedłem z matrixa w kingsajz.

wędrówka po krakowie, czyli jak wyszedłem z matrixa w kingsajz.

Czas: Jesień 2004.

Miejsce: Kraków.

Ilość: 40 naprawdę małych "krasnalskich czapek".




W jeden z wrześnowych weekendów wybrałem się na podkrakowskie łączki, żeby poszukać po raz pierwszy magicznych grzybków, o których tyle się naczytałem. Było gorące popołudnie, zrzuciłem kurtkę i przystąpiłem do eksploracji pastwiska, zwracając szczególną uwagę na okolice krowich kup. ;) Po godzinie bezowocnych poszukiwań zrezygnowany wróciłem po kurtkę i...pod kurtką ujrzałem co najmniej 10 grzybków. Po kilku minutach doszukałem się jeszcze około 30 psylocybków i stwierdziłem, że to nie ja, tylko one znalazły mnie :) Mój kumpel Marcin był wtajemniczony w całe przedsięwzięcie, więc umówiłem się z nim wieczorem na Plantach, miał mnie pilnować.



Więc wszamałem całość a następnie poszliśmy do McDonalda. Po mniej więcej pół godzinie Marcin się pyta: no i co, czujesz coś?

A ja nie czułem nic niezwykłego i w drodze do pewnej knajpy stwierdziłem, że to chyba były zwykłe psiaki. Lecz po kilkunastu minutach idąc Małym Rynkiem poczułem taką dziwną wesołość, mówię, że czuję się jak po 3 piwach, ale być może to jakaś autosugestia. Po chwili wybuchnąłem śmiechem. I już wiedziałem, że to jest to. Bezpośrednio po tym, jak opadła mnie fala śmiechawy, cały świat zajarzył się magicznym blaskiem, wszystkie obiekty, detale architektoniczne wyglądały jakby świeciły własnym światłem. Z rozdziawioną buzią wpatrywałem się w latarnie, wystawy sklepowe i stwierdziłem, że muszę zobaczyć Rynek. Jak zobaczyłem lekko falujący Kościół Floriański dostałem kolejnego ataku śmiechawy, jednak starałem się powstrzymać, żeby nie budzić sensacji. Potem Marcin mi powiedział, że sprawiałem przez cały czas wrażenie lekko zalanego, więc było spoko :P. Poczułem się bardzo rozleniwiony, usiedliśmy na kamiennej ławie pod Ratuszem a ja pogrążyłem się w błogostanie.



To co wtedy czułem można opisać jako ODREALNIENIE - miałem wrażenie, ze otaczająca mnie rzeczywistość jest marzeniem sennym (oczywiście pamiętałem, że zjadłem grzybki), nie istniała przyszłość ani przeszłość, tylko chwila obecna. Kiedy zacząłem chichotać na widok patrolu policji, uświadomiłem sobie, że śmieszą mnie wszystkie zuniformizowane formy naszej egzystencji - policjanci, światła na skrzyżowaniach, afera Rywina, czerwona tabliczka na urzędzie i wszystko co wiąże się z ustalaniem i kontrolą przestrzegania reguł rządzących naszym życiem. Poczułem się jakbym wyszedł z Matrixa - w bardzo pozytywnym sensie. Stwierdziłem, że moje miasto to jest takie gigantyczne mrowisko a ludzie zachowują się w sposób tak samo mechaniczny jak mrówki - przechodnie sprawiali wrażenie nakręconych pajacyków lub bączków. Cały nasz system społeczny oparty na hierarchii podległości wydał mi się niesamowicie śmieszny i absurdalny, był czymś w rodzaju Szuflandii, a ja obserwowałem ten system z zewnątrz :). Więc już wiedziałem, dlaczego te grzybki nazywają się Liberty Caps czyli czapki wolności, chociaż jak się później okazało, geneza nazwy jest inna - sprawdźcie w Wikipedii. Zrobiło się zimno i poszliśmy do knajpy, gdzie spotkaliśmy znajomego. Zaczął nam na przywitanie za przeproszeniem pierdolić o jakiś swoich perypetiach z importem samochodu z Niemiec - musiałem go natychmiast przeprosić i udać się do kibla, gdzie niczym nieskrępowany mogłem się wyśmiać do woli z jego problemów :D.

A w knajpie wszystko było normalne poza sufitem, który falował jak tafla w akwarium.

Po trzech godzinach wróciłem taksówką do domu w objęcia Morfeusza. A najdziwniejszą rzeczą na następny dzień było to, że nie czułem żadnego kaca ani nic takiego, a wręcz przeciwnie dobry humor nie opuszczał mnie cały dzień. No i nawet się cieszyłem, że jestem z powrotem w naszym Matriksie :P



Korzystając z okazji, chciałem zwrócić kilka uwag, ponieważ nie była to moja jedyna jazda (jak się można domyślić), a nie wszystkie były fajne. Zauważyłem wiele analogii między grzybami a alkoholem, Grzyby, podobnie jak alkohol są dla ludzi, ale trzeba z nich korzystać rozsądnie i z umiarem, bo przy obydwu używkach można się doskonale bawić, jednak idiota może doprowadzić do tragedii. Grzyby wywierają ZAWSZE takie samo chemiczne działanie na mózg, cała reszta zależy od nastroju i wszamanej ilości. Wyróżniłem dwa rodzaje bad tripów: bad trip light - wtedy gdy zarzucimy grzybki w rozsądnej ilości, ale jesteśmy w złym nastroju i ten nastrój się pogłębia (nie jest to groźne) oraz bad trip hardocore: kiedy tracimy kontrolę nad tripem, bo wszamaliśmy zbyt dużo (doświadczamy paranoi, rozpadu "ja" - nazwałem to "rozbiciem dzielnicowym" :), panicznych napadów lęku również wiele miesięcy po "przehulaniu"). Dlatego z grzybami nie należy przeginać, zaczynać od małych dawek, nawet od 10-15 sztuk, zwiększać o 5-10 w towarzystwie zaufanej osoby. I nie traktować grzybowego stanu jako "prawdy objawionej", w końcu gdyby to psylocybina a nie serotonina dawała bardziej adekwatną wizję świata, to nasze mózgi syntetyzowałyby właśnie psylocybinę. Więc stąpajmy twardo po ziemi.

Ocena: 
Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media