Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

lepsze wrogiem dobrego czyli doświadczenie z cyklu "kiedy rzuciłeś już wszystko i nie masz już dokąd wyjechać bo żyjesz w górach"

detale

Substancja wiodąca:
Dawkowanie:
1,6g suszonych Psilocibe cubensis
Rodzaj przeżycia:
Set&Setting:
Po bardzo pozytywnych efektach pierwszego grzybienia, które miało miejsce 8 dni wcześniej (!), pragnienie poznania się jeszcze bliżej z działaniem grzybów wzięło górę nad rozsądkiem, który nakazywał siedzieć spokojnie na dupie. Podróż odbywała się jak zwykle w zaciszu własnego, zamkniętego na klucz pokoju, samotnie. Przesłanki o możliwych niedogodnościach (hałasy z zewnątrz, jak również brzydka pogoda, która zawsze źle na mnie wpływa) zostały całkowicie zignorowane. Miejscówka ogarnięta, porządeczek, herbatka pod ręką i muzyczka na każdą okazję gotowa na kompie. Wolny dzień, brak zobowiązań względem pracy itp.
Wiek:
26 lat
Doświadczenie:
Alkohol (dużo, od kilku lat ale aktualnie ponad miesiąc przerwy), MJ (nie lubię), gałka muszkatołowa, DXM (sporo swego czasu), Tramadol (kilka razy), PST (kilka razy), bliżej nieokreślone empatogeny (dwa razy), damiana, waleriana, dziurawiec, głóg i inne zioła, niedziałające ekstrakty LSA z powoju

lepsze wrogiem dobrego czyli doświadczenie z cyklu "kiedy rzuciłeś już wszystko i nie masz już dokąd wyjechać bo żyjesz w górach"

Jak wspomniałam wyżej, moje pierwsze grzybienie miało miejsce 8 dni wcześniej i to nie jego ma dotyczyć ten raport jednak dla całościowego spojrzenia na sprawę, czuję się w obowiązku przytoczyć w skrócie pewne kwestie. Jednak, żeby wszystko trzymało się kupy, muszę cofnąć się jeszcze bardziej.

Siedzenie na dupie i nadmiar wolnego czasu będące skutkiem pandemii jak zwykle zaprowadziło mnie na "złe" tory. Psychodelikami i etnobotaniką interesuję się od wielu lat, ale rzadko jest mi dane czegokolowiek spróbować, głównie z powodu braku znajomych. Po trzech sezonach nieudolnych poszukiwań postanowiłam więc postawić wszystko na jedną kartę i wyhodować własnych kosmitów. Co prawda, miałam pewne obawy. Sądziłam bowiem, że być może nie dane mi było znaleźć łysic bo nie powinnam ich jeść. A nie powinnam przede wszystkim dlatego, że borykam się od lat z zaburzeniem afektywnym dwubiegunowym. Nie jest ono co prawda ani zdiagnozowane, ani leczone (nie licząc samoleczenia deksem i Tramalem :D) ale to wyłącznie dlatego, że nie jest na tyle nasilone, aby uniemożliwiać mi codzienne funkcjonowanie, chociaż i co do tego możnaby mieć poważne zastrzeżenia. W każdym razie jakoś sobie lawiruję i o ile męczą mnie strasznie stany depresyjne, o tyle z tych drugich wcale nie chcę rezygnować bo po prostu lubię ten naturalny haj. Poza tym, nie chcę by ktoś okradał mnie z mojego życia wewnętrznego i tak dalej. Ciągle liczę, że ten potencjał da się przekuć w coś pozytywnego ;) Tak, oczywiście, wiem, że zaburzenia psychiczne są poważnym przeciwwskazaniem dla psychodelików, no ale, umówmy się, niech pierwszy rzuci kamieniem, ten kto tego nie robił. Niemniej jednak nie zachęcam nikogo do tak nieroztropnego zachowania! Doszłam do wniosku, że jeśli wszystko pójdzie gładko i urosną, to znaczy, że mam je zjeść. W ramach przygotowania odstawiłam też alkohol, który ostatnio już nic mi nie dawał i tylko mnie wkurwiał.

Do brzegu:

Przed pierwszą podróżą odczuwałam lekki niepokój, jednak wiara w pomyślny przebieg sytuacji wzięła górę. Warto zaznaczyć, że od dawna nie miałam żadnego epizodu moich zaburzeń, czułam się raczej ustabilizowana emocjonalnie. Zjadłam 2g suszonych grzyborów i poleciałam lekko i bezproblemowo. Co prawda, spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Mając doświadczenia z deksem, liczyłam na większy "mistycyzm" i poczucie "ducha grzybni" :D Nauka była jednak bardziej konkretna i stanowcza, ale całkowicie pozytywna. Poczułam, że kierunek, który obecnie obieram, jest słuszny. Że należy realizować się w sferach, które się kocha i w których się jest dobrym bo tylko to ma znaczenie. Że to jest naszym życiowym celem i tak trzeba robić. Były to kwestie dotyczące natury, ekologii, permakultury itd. bo to jest właśnie obszar moich zainteresowań od zawsze. Poczułam lekkość swojego ciała i czułam się z nim w harmonii. Żaden mięsień nie był spięty, wszystko było leciutkie jak nigdy (oprócz stanów po deksie :D) Poczułam, że wszystko jest takie jakie jest, tak po prostu, bez zbędnego filozofowania, doszukiwania się nadzwycajnych sensów itd. Pierdolenie ale każdy, kto to poczuł będzie wiedział, jakie uczucie mam na myśli. Bardzo pozytywne objawy utrzymywały się przez najbliższe dni. Byłam w świetnym nastroju, nie odczuwałam żadnych lęków w sytuacjach społecznych, w mieście (a normalnie jest bardzo źle i jestem spięta jak baranie jajca), zwiększyła się kreatywność itd.

Jako że na pierwszym tripie bardzo skupiłam się na głębokich przemyśleniach, małą uwagę zwróciłam na efekty wizualne. Warto zaznaczyć, że właściwie nigdy, po żadnej substancji nie miałam konkretnych efektów wizualnych i myślę, że jest to jakaś moja "wada wrodzona", jedna z wielu zresztą :D Jedyne co było to falowanie powierzchni drzwi i podłogi oraz duże zainteresowanie banalnym obrazem wiszącym na ścianie, a także oglądanie płynących chmur za oknem. Myślałam, że wezmę mniejszą dawkę i "popływam" sobie. Podejrzewałam również, że po tych 8 dniach może jeszcze utrzymywać się tolerancja i będzie słabiej. I o to właściwie chodziło.

Teraz konkrety:

T: zjadłam 1,6g rozdrobnionych cubensisów na kanapce, jak za pierwszym razem

T+20 minut: zaczęłam odczuwać lekkie mdłości i jakieś dziwne napięcie, jakby dreszcze przebiegające wzdłuż mojego kręgosłupa. Położyłam się, myśląc, że to bodyload i dalej słuchałam przyjemnej muzyczki. Muzyczka jednak z każdą chwilą robiła się coraz mniej przyjemna, a dreszcze ogarniały mnie coraz bardziej.

T+30 minut: Tłumaczyłam sobie, że wszystko jest ok, mam zdolność "normalnego" myślenia a ten bodyload to jakiś głupi żart, zmieniam co chwilę muzykę bo nic mi nie pasuje.

T+40 minut (dalej straciłam poczucie czasu): Silne napięcie skumulowało się w odcinku szyjnym mojego kręgosłupa, ramiona i barki były strasznie spięte, całe ciało mi drżało i nie mogłam pojąć, czym jest to spowodowane. Na pewno wszyscy znacie to uczucie, gdy ktoś was zaskoczy z tyłu, przestraszy znienacka, wyskakując zza rogu. Tak właśnie czułam się wtedy w sposób ciągły. Ogarnął mnie niekreślony lęk, którego nie byłam w stanie niczym uzasadnić. Właściwie nie miałam żadnych myśli, jedynie te odczucia cielesne. Jakieś hałasy z zewnątrz tylko je nasiliły. Przy każdym dźwięku moje ciało się trzęsło. Chciałam skulić się w sobie, przykryłam się kołdrą ale nic nie pomagało. Byłam w stanie w miarę rozsądnie oceniać sytuację i prowadziłam z sobą dialog: uspokój się, nic się nie dzieje, o co w ogóle chodzi, skąd ten lęk, przerażenie? Nic nie rozumiałam. Nie miałam żadnego powodu, zresztą nie miałam żadnych negatywnych myśli, ten strach pochodził z wnętrza.

Co chwilę zmieniałam muzykę ale wszystkie opcje, które normalnie wydają mi się megapozytywne przybierały przytłaczający wyraz. Nie pomogła stara dobra muzyka celtycka, nie pomogły jakieś uzdrawiające częstotliwości ani inne chille. Czas nie chciał płynąć i zrozumiałam, że tak przyjdzie mi spędzić jeszcze dłuższy czas i to doświadczenie nie zmieni się już w pozytywne. Zaczełąm więc pytać na głos: "o co tu właściwie chodzi?", "jaka ma być z tego nauka bo jak na razie nic nie rozumiem?!" Nie bałam się przejść przez trudne doświadczenie ale potrzebowałam móc je zrozumieć. Pogodziłam się z myślą, że muszę ten czas sama przetrwać i nie zwariować.

Poczułam aburdalność swojego postępowania. Zgubiła mnie zachłanność, przez ostatnie kilka dni czułam się lepiej niż kiedykolwiek w życiu, a ja chciałam, żeby było jeszcze lepiej. To właśnie nauka, którą wcześniej nie do końca pojęłam, a tylko zobaczyłam z wierzchu i myślałam, że pojęłam. Wszystko jest takie, jakie jest i WŁAŚNIE takie, TYLKO takie i AŻ takie. I koniec, nie może być lepiej. Chciałam przedobrzyć. Zapomniałam, jak może być źle. Zapomniałam, w jakie otchłanie potrafił sprowadzić mnie własny umysł. Kilka tygodni względnego spokoju, a tym bardziej kilka ostatnich dni latania tuż nad ziemią sprawiło, że zatraciłam czujność w pilnowaniu się ;) To zresztą mój stały problem, że chcę za dużo, za szybko, że brakuje mi cierpliwości.

Pojawiło się też rozwinięcie jeszcze jednej myśli, która pojawiła się na pierwszym tripie. Doszłam wtedy do wniosku, że często moje postępowanie jest wynikiem pewnej niemożności zniesienia codzienności, rzeczywistości. Nie wiem, czy jest to wyłącznie mój problem ale wydaje mi się, obserwując ludzi, że jest to raczej powszechny problem. Chodzi o to, że pomimo względnie dobrego samopoczucia psychicznego, pojawia się we mnie pewien niepokój, który najczęściej skłania mnie w kierunku używek. Jest to bliżej nieokreślony lęk, szczególnie silny, gdy ma się dużo wolnego czasu. Coś, czego nie da się wypełnić ani zainteresowaniami, pasjami ani aktywnością fizyczną ani nawet silnym uczuciem. To nawet nie tyle lęk, bardziej stan, że mnie nosi ale nie w sensie pobudzenia do zrobienia czegoś, tylko energia, której nie da się nijak spożytkować. Wydaje mi się, że może to być potrzeba wyrażenia się w jakiś określony sposób, dokonania czegoś istotnego. Wiadomo, najbardziej w tej sprawie "pomaga" alkohol ale to leczenie objawowe. Nadal nie wiem, czy jest to dążenie do znalezienia swojego środka wyrazu (czego też potrzebuję) czy po prostu syndrom ćpuna. Już wcześniej doszłam właśnie do takiego wniosku, że ludzie (nie myślę o uzależnionych ofc) zwykle piją na urlopach, w wolnym czasie, nie tylko dlatego, że chcą się zrelaksować, tylko, żeby się jakoś znieczulić i nie czuć tego "oceanu wolnego czasu", z którym nie wiadomo, co począć. Ale może to tylko moja nadinterpretacja, a nikt poza mną tak nie czuje. Tego nie wiem.

W każdym razie poczułam, że z tym trzeba po prostu żyć, to nie zniknie. To trzeba czuć i znosić, tak samo jak wszystkie inne uczucia i emocje. Nie będzie kolorowo już na zawsze, życie dalej będzie takie samo. Będą pasma porażek i być może nieliczne sukcesy. I to trzeba znosić, codziennie, cierpliwie i bez opierania się. I przyjdzie też jesień i zima, no bo jak by miały nie przyjść, i będzie znów chujowo.

T+ około 2 godziny: pomyślałam, że posłucham Aldarona, no bo kto jak nie on? I to był akurat BARDZO dobry pomysł. Nie puściłam jednak swojej składanki, a pierwszą z brzegu propozycję Jutubów. Zaczynała się ona od kawałka "Zapytaj siebie" (https://www.youtube.com/watch?v=3_dnbmUjev8), którego jakoś specjalnie nie kojarzyłam bo nie robił wcześniej na mnie wrażenia. Preferowałam "Niemanie", "Niepożegnanie", "Świadomość" i inne. No i wyjebało mnie, kurwa, z japonek konkretnie! Każde słowo było skierowane do mnie w tym momencie, może to już schiza ale chyba o to właśnie chodzi w tej piosence. To było właśnie moje doświadczenie. Płakałam jak już dawno tego nie robiłam. Wszystko to dotarło do mnie naprawdę głęboko. Gdy tak płakałam, napięcie w barkach i szyi zaczęło powoli odpuszczać. Widać, że jest we mnie jeszcze dużo spraw, których sobie nie uświadamiam. Że moje lęki społeczne nie znikną tak prędko. Że w sumie to z ich powodu nawet nie będę miała z kim zintegrować swojego doświadczenia bo, kurwa, nie mam znajomych. Niby z wyboru bo preferuję samotność ale może jednak nie do końca. Wtedy za sprawą Aldarona, mój umysł przywołał wiele wspomnień dotyczących dawnych znajomych; wszystkich dobrych ludzi, z którymi nie mam już kontaktu. Nie mam go z różnych powodów ale często pewnie przez własne zaniedbanie. Tylu ludzi zarażałam Aldaronem regularnie, nie czując go w pełni, aż dziwnie mi się zrobiło. Oczywiście, że zgadzałam się z tym wszystkim na świadomym poziomie i wydawało mi się, że rozumiem i czuję to ale nie czułam tego tak głęboko. Wiecie, o co mi chodzi.

I teraz powracając do tytułu, po raz kolejny dotarło do mnie coś, co uświadamiam sobie co jakiś czas i jest mi z tego powodu bardzo smutno. Jest to fakt, że ciągle uciekam. Że żyję już w górach, dawno wszystko rzuciłam i nie mam dokąd wyjechać, a nawet jak znów gdzieś wyjadę, to nic to nie da. Że to jest ciągłe uciekanie przed sobą i wiara w to, że inne miejsce odmieni los, zmieni rzeczywistość. Że nigdzie nie będzie mi dobrze. Że nigdzie nie poczuję się jak w "domu" (mentalnym). Nie jestem w tym zresztą odosobniona bo znam wielu ludzi, którzy żyją w górach i oczywiście nikt nie żałuje, że wyjechał z miasta ale każdy ma dalej swoje problemy, których nie rozwiązała przeprowadzka i życie w harmonii z naturą; niestety. To nie jest myśl napawająca optymizmem.

Podsumowując:

Jak w tytule - lepsze jest wrogiem dobrego. Grzyby dały mi bolesną lekcję, choć i tak mogło być zdecydowanie gorzej. Tak właśnie dzieje się w sytuacji, gdy zabraknie nam pokory i szarżujemy z psychodelikami. Same wyżej wymienione przemyślenia i siła doświadczeń byłyby jak najbardziej do zniesienia i przetrawienia ale kompletnie nie spodziewałam się, że grzyby mogą zadać fizyczny ból. Przez cały czas trwania tripa odczuwałam niemożliwe do opanowania dreszcze, skurcze barków i szyi oraz mdłości. Przepełniał mnie niewytłumaczalny lęk, który odpuścił dopiero dzięki sile uzdrawiającego płaczu. Myślę, że na co dzień mam wiele objawów somatycznych wynikających z psychiki, z czego niekoniecznie sobie zdaję sprawę. Inaczej nie potrafię tego zinterpretować.

Doszłam do siebie ale nie będzie lekko. Wiem, że konieczna jest codzienna praca nad sobą, medytacja, aktywność fizyczna, zdrowy tryb życia. Nie pomoże droga na skróty. Oczywiście wierzę w uzdrawiającą moc psychodelików, a i samo to doświadczenie odbieram w sumie jako pozytywne (w sensie wniosków) ale z oczywistych przyczyn nie mam zamiaru w najbliższym czasie ponawiać grzybienia. Nie napawa mnie to specjalnym optymizmem ponieważ trudno jest mi zachować samodyscyplinę w codziennym życiu i nie ulec przy okazji pokusie używek. Mam nadzieję, że uda mi się nie wrócić do alko.

Myślałam wcześniej o mikrodawkowaniu, ale teraz nie wiem czy powinnam, czy mogę. Jeśli ktoś miałby jakieś sugestie, to proszę o kontakt. Trudno mi powiedzieć, czy moje wynurzenia mają jakąkolwiek wartość merytoryczną, bo ciężko obiektywnie powiedzieć, jakie kwestie dotyczące doświadczenia psychodelicznego mają wartość wyłącznie osobistą, a jakie uniwersalną. Sama jednak nigdzie nie spotkałam się z informacjami o możliwych efektach fizycznych, jakie miałam i głównie dlatego zdecydowałam się napisać ten raport.

 

 

Substancja wiodąca: 
Rodzaj przeżycia: 
Wiek: 
26 lat
Set and setting: 
Po bardzo pozytywnych efektach pierwszego grzybienia, które miało miejsce 8 dni wcześniej (!), pragnienie poznania się jeszcze bliżej z działaniem grzybów wzięło górę nad rozsądkiem, który nakazywał siedzieć spokojnie na dupie. Podróż odbywała się jak zwykle w zaciszu własnego, zamkniętego na klucz pokoju, samotnie. Przesłanki o możliwych niedogodnościach (hałasy z zewnątrz, jak również brzydka pogoda, która zawsze źle na mnie wpływa) zostały całkowicie zignorowane. Miejscówka ogarnięta, porządeczek, herbatka pod ręką i muzyczka na każdą okazję gotowa na kompie. Wolny dzień, brak zobowiązań względem pracy itp.
Ocena: 
Doświadczenie: 
Alkohol (dużo, od kilku lat ale aktualnie ponad miesiąc przerwy), MJ (nie lubię), gałka muszkatołowa, DXM (sporo swego czasu), Tramadol (kilka razy), PST (kilka razy), bliżej nieokreślone empatogeny (dwa razy), damiana, waleriana, dziurawiec, głóg i inne zioła, niedziałające ekstrakty LSA z powoju
Dawkowanie: 
1,6g suszonych Psilocibe cubensis

Odpowiedzi

Świetny trip raport, jak dla mnie, jeden z lepszych jakie tutaj czytałem, ale może to kwestia osobista bo wiele wzorców myślowych, przemyśleń, i muzyczne upodobania jakie są tu opisane odnajduje u siebie. Chciałbym żeby Aldaron go przeczytał, myślę że by mu się spodobał. :)

Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media