Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

jezus chrystus świeżo ukrzyżowany versus mahomet

detale

Substancja wiodąca:
Dawkowanie:
po mniej więcej 25mg, moja waga: ~75kg
Rodzaj przeżycia:
Set&Setting:
Bardzo mroźny Wielki Piątek roku 2013 w okolicach Wrocławia. Data została wybrana całkowicie spontanicznie, być może tego samego dnia. Za scenę wydarzeń posłużyła szeroko rozumiana przestrzeń wiejska. Nastrój pozytywny, oczekiwania raczej niewielkie, nastawienie na przeżycia czysto rozrywkowe przy znacznym dystansie do doświadczeń egzystencjalno-mistycznych. Współtripowicze ogarnięci, reszta osób - niezbyt.
Wiek:
19 lat
Doświadczenie:
Marihuana (za często), Alkohol (za rzadko), 25C- i 25I-NBOMe (po razie), bk-MDMA (raz), 4-BMC (kilka razy), DOC (kilka razy), Amfetamina (przypadkiem), LSA (raz), MXE (raz), 5-MeO-DMT (kilkanaście razy), 5-MeO-AMT (raz), 5-MeO-MiPT (dwa razy)

jezus chrystus świeżo ukrzyżowany versus mahomet

Na chwilę przed pierwszym tripem poprzysięgłem sobie, że wykreślę z osobistego słownika wyrazy takie jak Wszystko, Wszechświat, Śmierć, Życie, Miłość, Nienawiść oraz Fraktal, bo smutna prawda sprowadzała się to tego, że przygoda z mahometem w zamierzeniu miała być czymś mało refleksyjnym i możliwie pozbawionym tandetnego mistycyzmu. Tak zwany rozpiździel na systemie wartości słabo komponował się z solidną dawką tak zwanej rekreacji, na którą od jakiegoś czasu liczyłem. Po prawdzie to liczyliśmy, bo było nas trzech, trzy osoby, które dalej nazywać będę Mną, Rychem oraz Zbychem. W całej farsie uczestniczyło o wiele więcej osób, jednak rola każdej z nich sprowadzała się co najwyżej do gadającego tła. Być może warto przedstawić też miejsce i czas – a był to dokładnie Wielki Piątek, wieczór, okolice Breslau, na jednej z tych wiosek, które wciąż więcej zawdzięczają Niemcom niż rodzimej naszej nacji.

Przygotowania do podróży zredukowały się z zamierzonego rachunku sumienia do niezamierzonego zakupu porzeczkowego soku; anegdotyczne źródła wspominały, że w niewiadomy sposób sklepowy sok z czarnej porzeczki pomaga w tego typu rzeczach. Postanowiliśmy zawierzyć pogłoskom i wypić po półtora litra napoju, nadwyrężając pęcherze w sposób znaczny. Tymczasem gwóźdź programu, 75mg białawego proszku, podzielony został o godzinie 20:30 na trzy niewielkie kreski, a każda kreska wylądowała następnie pod językiem Moim, Rycha oraz Zbycha, gdzie pozostała aż do rozpuszczenia. Nieszczęśliwie cały proceder zbiegł się w czasie z rozmową z babcią, która zadzwoniła do mnie zaniepokojona o stan mojej duszy, nakazując pobiec do kościoła i powiedzieć księdzu co robię, kiedy nikt nie patrzy. Usta miałem zapełnione resztką soku i śliną, więc jedyne, co mogłem jej odpowiedzieć, to ‘uhm’. Ten sam problem z konwersacją miałem przy okazji wychodzenia z domu, kiedy to nadziawszy się na rodziców za jedyną odpowiedź na wszelkie ich pytania miałem ‘uhm’ właśnie.

Wyszliśmy bez planu, bez celu, zamierzając w nieludzkiej temperaturze kręcić się po okolicy i straszyć wieśniaków. Na początek, zanim uderzyła nas tak zwana faza, postanowiliśmy nawiedzić sklep i zakupić piwo. Droga na miejsce przebiegła w sposób zwyczajny, póki co. Padały tylko pytania: to już?, to już?, wy już coś?, ale my jeszcze nie, to jeszcze nie to. Tylko drgawki; może z zimna?

Pod sklepem Rychu odmówił wejścia, osobiście też się lękałem; co, jeżeli nawrzeszczę na sprzedawczynię i podpalę dział z nabiałem? Albo spotkam kogoś znajomego (jak to na wiosce)? Zbychu mimo wszystko wszedł, nie chciałem być gorszy od Zbycha, spuściłem wzrok i szedłem jak po sznurku między półkami, wziąłem piwo, podszedłem do lady nikogo nie gwałcąc, zapłaciłem, powiedziałem nawet grzecznie dziękuję, do widzenia. Wyszedłem. Krótka refleksja: co teraz? Jedyny cel odhaczony, czy możemy rozpocząć bezsensowny rozpierdol? Okazało się, że niezbyt, gdyż zadzwonił kolega i zaprosił nas do siebie, do warsztatu zawieszonego z stanie nieustającego remontu. Dzięki niebiosom, akurat zaczęło robić się ciężko, Zbychu widział światła i błyski kątem oka, świat dla nas podziwniał, zmienił się w trudny do określenia sposób, a mi jakaś niewidzialna siła umieściła tuż przed nosem taflę zabrudzonego szkła, która paczyła mój wzrok. Jeżeli to wszystko, pomyślałem, to raczej nie jest to warte zachodu.

Prawdziwa siła Mahometa ukazała się dopiero we wspomnianym warsztacie. Naszły nas spazmy niekontrolowanego śmiechu powodowanego ogólnym śmiechem, ale bezsensownym. Przedziwna rzecz: śmiejesz się i czujesz, że się śmiejesz, ale wewnętrznie nie znajdujesz w sobie przyczyny radości. Coś jakby euforia, lecz nie do końca, coś jakby tylko zewnętrzna warstewka ekstazy, podczas gdy wewnątrz nie dzieje się nic. Poprzez nasze podejrzane zachowanie koledzy obecni w warsztacie zrozumieli, że coś z nami nie tak, a my sami staliśmy się dziwowiskiem i spektaklem, czymś, co podlegało miarowej konsumpcji niczym balet lub teatr. W żadnym wypadku nie wpłynęło to na nasze przeżycia negatywnie, nie zamknęliśmy się w kręgu trójki porobionych, ale dryf pomiędzy stanem psychodeli a względną trzeźwością był męczący. W innych warunkach, przy zupełnie obcych osobach, mogłoby się to zakończyć bardzo nieprzyjemnie.

Jak opisać ten stan, kiedy cała faza nareszcie wspięła się wśród dogasającego śmiechu na położone niezwykle wysoko plateau? Przede wszystkim ciężko było się odnaleźć w zupełnie nowych realiach całkowicie nowych jakości, w których to przedmiot i jego sens nie były już spójne, a oddzielone. Czym innym zaczęła być cegła, a czym innym – CEGŁA – to było moje pierwsze spostrzeżenie. Rzeczy zaczęły przemawiać, rzeczy zaczęły domagać się interpretacji  jak skomplikowane, wielowymiarowe dzieła sztuki. Choć było to banalne, ułuda zrozumienia dostarczyła jakiejś ekstatycznej satysfakcji, że oto jest się wyżej niż ci tutaj, ci Tamci.

Rychowi, Zbychowi oraz Mnie najciężej było jednak uwierzyć w to, co widzieliśmy: błyski, kolory, neony. Twarze ludzi rozciągały się, pokryte były piegami światła, ceglana podłoga tańczyła, wszystko stało się o wiele bardziej przestrzenne jakby rozpięty został dodatkowy wymiar. Obróciłem głowę w lewo – widziałem świat zza półprzezroczystych zniekształceń formujących siatkę, obróciłem głowę w prawo – świat falował w najlepsze, podniosłem głowę do góry – łooOO chrystusiejezusie co za Sufit! Wylany betonem sufit z nierównościami formującymi kalafior, a potem czaszkę, a potem zespół czaszek połączonych, a potem Jezusa Chrystusa Zatopionego w Betonie, a na końcu coś jakby konstrukcję kryształu widzianego w powiększeniu razy miliard tysiąc. Uznaliśmy w trójkę, że ten warsztat ma najlepszy sufit na świecie. Oglądało się dziejące na nim dziwowiska.

Nagle – świst, nagle – gwizd, nagle – jeb, trach, bach, właściciel warsztatu podkręca basy zapuszczając nowe melodie, wybierając z wąskiego repertuaru dubstepu („ksz-ksz-jeb-jeb-kszsz-łiii-jeb”) lub polskiego hiphopu nowoczesnego („nigdy się nie sprzedam zią”). Jezusie, pomyślałem, ale zaraz później zadziwiła mnie głębia dźwięków i przyjemność, której dostarczał mi rytm. Muzyka była sterylna i świeża, podzielona na mikroskopijne porcje rozłożone przede mną w długim ciągu następstw; była wyraźna, przywodziła na myśl nasycone kolory, barwy złota, purpury i ciemnej zieleni. MUZYKA BYŁA CHŁODNA. Chłodna i hermetyczna, a zarazem pełna, wykorzystująca maksymalnie możliwości sprzętu grającego oraz mnie słuchającego. Unikam zachwytu hiphopem lecz muszę przyznać przed sobą i światem, że kompozycja słów i melodii tamtego wieczora była zwyczajnie harmonijna i estetyczna. Doskonała.

Siedziałem najbliżej głośników wielkości połowy przeciętnego biurka, toteż mój mózg falował, wyrzucając z siebie obrazy i skojarzenia: noc, bezimienne miasto, światła pojedynczych samochodów, skrzyżowania, nitki przecinających się ulic, pojedynczy przechodnie; nic nadzwyczajnego, ale narzucało się samo. Wszystko hermetycznie zamrożone. Potem było pudełko sprowokowane pytaniem Zbycha: co, jeżeli spułapkować strumień światła wewnątrz sześcianu z idealnych luster? Powiedziałem, że gdybyśmy mieli szansę to zobaczyć od środka, wszystko by zgasło, rozproszone i pochłonięte. I znalazłem się w tym pudełku, i ujrzałem, jak wszystko miarowo gaśnie, jak ciemnieją lustra odbijające lustra odbijające odbicia odbitych od odbić luster, i tylko moje oczy – oczy obserwatora – patrzące same na siebie w trakcie zaniku. Porzuciłem wizję gdy zapanowała kompletna ciemność.

Za to wyjąłem z kieszeni piryt, który nosiłem przy sobie, bo ćwiczyłem świadome śnienie (tak tak, Incepcja). Miliardościan skrętościęty pobłyszczony ośmiołomny. Rychu powiedział, że jest w środku i zaraz będzie rzygał, jeżeli nie przestanę potrząsać kamieniem. Jeszcze chwilę poobracałem nim w zadumie zanim schowałem do kieszeni. Bo oto naszła mnie fala refleksji, których nie planowałem.

Rzeczywistość uderzyła mnie nagle i podstępnie. Wypełniło mnie uczucie bezsensu i bezsilności wobec wszystkiego, jakaś bezwolność, zdziwienie istnieniem, którego doświadczam czasami rano, po nagłym przebudzeniu: czyżbym istniał? Co to właściwie znaczy? Czy tak się istnieje? Kim jestem? Ale zaraz potem, w momencie, w którym przypominam zazwyczaj sobie o konieczności ogólnego zapieprzania przychodzi ogarnięcie i już wiem, co muszę zrobić, i kim przez to jestem. Tamtego wieczora jednak nigdzie nie musiałem iść, nic nie musiałem zrobić. Pozostałem pusty jakbym nagle, momentalnie wypadł z roli. Co mam teraz powiedzieć? Co mam teraz zrobić? Rozpaczliwie zacząłem pragnąć absolutu, jakiejś pewności, czegokolwiek, co nadawałoby sens mojej szamotaninie, co sprawiłoby, że przestałbym czuć, myśleć, oddychać, co sprawiłoby, że moje siedzenie i picie trzeciego z kolei piwa coś by znaczyło obiektywnie, miało obiektywny sens, miało wartość w skali od jednego do dziesięciu – tamtego wieczora topiłem się w morzu subiektywizmu z poczuciem, że zaginęły mi wszelkie miarki i punkty odniesienia, pozostałem nagi ze świadomością, że nie da się zmierzyć, zważyć ani zbadać mojego picia piwa i siedzenia w sensie absolutnym, że absolutnie to nie znaczy nawet nic, bo nic implikuje istnienie zero na osi.

Nie byłem przez to przygnębiony. Myślałem nad tym tylko w chwilach, w których zamykałem usta; wtedy obrazy i idee przepływały przez mózg strumieniem informacji, jakbym wsadził łeb w ogromny światłowód. Ale poczucie, że nie powinno mnie tutaj być, że zaraz muszę coś zrobić narastało, toteż wstałem i ze mną wstali Rychu i Zbychu, i jeszcze jeden kolega, po czym wyszliśmy na pobliską stację benzynową, która jako jedyna była czynna o tej godzinie. Tuż przed wyjściem włączyłem dyktafon.

Z początku zapomnieliśmy o naszym celu i przesuwaliśmy się wymarłymi ulicami wioski bez sensu, pojawiając się w światłach kolejnych latarni to tu, to tam, przystając losowo. Te drogi nie mają końca, pomyślałem, za zakrętem jest kolejny zakręt, za zakrętem jest zakręt, za zakrętem – Nie dojdziemy nigdzie, pomyślałem. Wszystkie drogi zapętlają się i łączą bez początku i końca. Nie ma miejsc wyróżnionych. Nie ma miejsc specjalnych. Ostatecznie nawet Ziemia jest kulą. Choćbyś się zrzygał i tak nie znajdziesz kantów, nie znajdziesz tabliczki wbitej w grunt z napisem: tutaj zaczynamy.

Kolega pyta, co nam jest. Mówimy, że mahomet. Próbuję mu podać pełną nazwę związku ale mija się to z celem; przez gardło mi nie przechodzi IUPAC. Po chwili opuszcza nas, zmęczony bieganiną; my sami zawracamy parę razy, przechodzimy obok tych samych miejsc. Zbychu zwraca uwagę na światła nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów. Mówię mu, że to smutne, że pozostaje samotny w swoim zachwycie. Zrobiło się bardzo introwertycznie, wszyscy zamilkli, próbowałem podsycać ducha konwersacji. Czasami wdawaliśmy się na krótko w paradoksalne rozmówki kończące się niekiedy bezsensowną pointą, zazwyczaj pozostawaliśmy przy bezsensownych stwierdzeniach długości jednej linijki tekstu znormalizowanego. Co chwilę padały pytania o godzinę, jakby miało coś od niej zależeć.

Doszliśmy na stację ale tylko Zbychu okazał się wystarczająco dzielny, żeby wejść do środka; skapitulowałem na myśl o konwersacji ze znajomą stojącą za ladą. Przez następne pół godziny głośno błagaliśmy Zbycha o zakup piwa, a ten podle i stanowczo odmawiał. W międzyczasie stacja została zamknięta celem dokonania trudnej w nazwie czynności, dla której alternatywą jest inwentaryzacja, więc zostaliśmy zmuszeni do tułaczki co najmniej do północy. Pół godziny czekania na otwarcie, jak to nazwał Zbychu, okienka życia, przez które nocą podawane jest piwo przypadło akurat na moment naszego tripa, z którego pamiętam najmniej, a zapewne działo się najwięcej. Było staczanie się z nieistniejącej górki, obserwacja asfaltu, rozmowa z taksówkarzem, było dużo drobnych czynności, które można wykonać na trzeźwo, tylko po co? A przy każdej czynności towarzyszyło mi to poczucie inercji, poczucie, jakbym był aktorem, który zapomniał roli, a sufler w tym momencie leżał napruty pod krzesłem. Spotkaliśmy za to naprutego gościa, który z pewnością nie był moim suflerem, a który dostarczył nam okazji do wymiany banałów: jest piątek wieczór, trzeba się nawalić, chłopaki, hjehje, wódka kiełbasa cycki, hjehje. Poczułem się rozmontowany. Zupełnie nie wiedziałem co powiedzieć, jeno modliłem się, żeby gościu zniknął. Szukałem oparcia w moich towarzyszach, chciałem przenieść na nich środek ciężkości tej beznadziejnej konwersacji po zmierzchu, zacząłem spoglądać na nich jak na wybawienie, jak na absolut, ale - o zgrozo - zdałem sobie sprawę, że oni też nie są absolutni w żadnej mierze, że oni również chcieliby polegać na kimś. Uderzyło mnie z siłą torpedy: to twoje życie – powiedział wredny głosik. To ty sam mówisz, myślisz i mniemasz, nikt ci nie powie, co masz powiedzieć, nikt ci nie powie, co masz zrobić, nikt nie ostrzeże cię przed błędną decyzją. Jesteś sam we Wszechświecie i nie istnieje absolutnie ktokolwiek (obrazy: żona dzieci mama tata brat siostra ksiądz papież prezy-), kto poruszyłby twoim życiem za ciebie. Zostałem zgnieciony.

Poczułem ucisk na miejscu zwanym duszą, który osiągnął apogeum gdy wracaliśmy ze stacji w towarzystwie dwóch kolegów, wyposażeni w dalsze piwa. Szedłem w milczeniu i nagle zatrzymałem pochód, aby wygłosić wszem i wobec moją małą improwizację:

 - Czuję potrzebę wielkiego narratora. Kogoś, kto powiedziałby: dobrze się spisałeś!, albo udzielił nagany. Czuję potrzebę czegoś Absolutnego w moim życiu, czegoś, z czego dałoby się wyprowadzić moje życie, czegoś, co byłoby jak tabliczka wbita w grunt: tu zaczynasz. Ale znajduję tylko próżnię bez możliwości oparcia, wszelkie oceny i poglądy znikają jak w worku bez dna, nie ma tu nic, nic, jestem tylko ja i jesteście tylko wy, całkowicie odrębni, zagubieni na swój sposób. Nie natrafimy na siebie w próżni błądząc po omacku. Za zakrętem jest zakręt. Za kolejnym zakrętem – kolejny zakręt. Nie ma narratora. Nie ma początku – powiedziałem stojąc przez moment na deskach teatru, z rozłożonymi szeroko i dramatycznie rękoma. Mówcie mi Konrad.

Nikt nic nie odpowiedział. Może ja sam nic nie powiedziałem? Procesja rusza do przodu. Przez sekundę dziwuję się nad tym, jak podróż z beztroski stoczyła się w egzystencjalizm, ale dorównuję kroku moim towarzyszom, już po chwili śmiejąc się jak oni, choć z poczuciem, że przed momentem nastąpiła kulminacja, że powiedziałem coś nareszcie istotnego, choć indukowanego chemicznie, bo na co dzień nie męczyły mnie podobnie tragiczne rozważania, a jeżeli owszem, to z pewnością słabiej.

Wracamy do warsztatu. W międzyczasie zwaliła się doń grupa bezmózgich gerez tłukących kluczami w piecyk celem naprawy (przybysze z szanującego się Breslau). Przywiezieni zostali kompleksowo busem; w środku naszej spelunki pociemniało od dymu ze skrętów, alkohol lał się strumieniami, a nas zdjęła odraza na widok podobnego zniszczenia wykonywanego tak niesystematycznie, rzygać mi się chciało na alkoholowy bełkot tych osobników odzianych w luźne bluzy i pieprzone czapeczki z daszkiem (a nad wejściem Jezusik!), nie chciałem uczestniczyć w tym konklawe idiotów, chciałem wyjść, ale Rychu i Zbychu usiedli będąc kontent. Siedząc, rozmawiałem tylko i wyłącznie z moimi współtripowiczami, przywłaszczyłem sobie również napój Grappa, którego naturalny, jaskrawoniebieski kolor ujął mnie. Oczywiście uwadze obecnych w warsztacie nie uszło, że pojawiła się trójka podejrzanie wyglądających osób, toteż zaraz zaszufladkowani zostaliśmy jako ćpuneria. Nie chciałem nikogo uświadamiać. Nie chciałem przemawiać. Uśmiechałem się tylko na podobne uwagi i kiwałem głową.

Wizuale gasną wraz z szóstym piwem, które pozostaje nadal obojętne dla mojego organizmu. Gaśnie nasza chęć do przebywania w tamtym miejscu, lecz nagle wszyscy wychodzą, zostawiając nas samych z gospodarzem. Jest druga w nocy, pięć godzin po przyjęciu substancji, a jestem piekielnie zmęczony i wyprany z emocji. Gospodarz wieczoru opowiada o swoich problemach, słuchamy, żegnamy się, wychodzimy. Nic mi się nie chce. Mówię okazjonalnie. To była dobra podróż, mówię, mając nadzieję, że przy tym nie kłamię. To była wartościowa podróż.

Pożegnaliśmy się pod moim domem. Z mętlikiem w głowie wbiegłem do pokoju, rozebrałem się, położyłem prosto do łóżka. Dopadła mnie ostatnia z fal działania specyfiku, a wraz z nią, kszszsz, począł śnieżyć mi obraz gdy zamknąłem oczy. Jakbym obserwował, kszszsz, telewizor ustawiony na odbiór, kszszsz, nieistniejących kanałów, kszszsz, kineskop śnieży szarobielą, robi się ciemniej, jak w pudełku z luster na chwilę przed rozproszeniem światła, kszszsz. Ostatnie słowa przed zaśnięciem, które wypowiada ktoś (może ja? może wielki narrator?): tutaj… kończysz… kszszsz… i nie ma już… nic… kszszsz… jest tylko… próżnia…. kszszsz… i nie ma już… nic… kszszsz… nie ma… nic… -

 

Zasypiam.

Substancja wiodąca: 
Rodzaj przeżycia: 
Wiek: 
19 lat
Set and setting: 
Bardzo mroźny Wielki Piątek roku 2013 w okolicach Wrocławia. Data została wybrana całkowicie spontanicznie, być może tego samego dnia. Za scenę wydarzeń posłużyła szeroko rozumiana przestrzeń wiejska. Nastrój pozytywny, oczekiwania raczej niewielkie, nastawienie na przeżycia czysto rozrywkowe przy znacznym dystansie do doświadczeń egzystencjalno-mistycznych. Współtripowicze ogarnięci, reszta osób - niezbyt.
Ocena: 
Doświadczenie: 
Marihuana (za często), Alkohol (za rzadko), 25C- i 25I-NBOMe (po razie), bk-MDMA (raz), 4-BMC (kilka razy), DOC (kilka razy), Amfetamina (przypadkiem), LSA (raz), MXE (raz), 5-MeO-DMT (kilkanaście razy), 5-MeO-AMT (raz), 5-MeO-MiPT (dwa razy)
Dawkowanie: 
po mniej więcej 25mg, moja waga: ~75kg

Odpowiedzi

tego psychodeliku obawiałam się najbardziej, slyszałam, że nie czuje sie sobą, brak jest kontaktu z ''ja''. po Twoim raporcie wiem, ze to nie do konca prawda, racja? :D nie ma sie czego bac? :D

Dopiero po paru miesiącach zrozumiałem, jak wiele rzeczy wpłynęło na przebieg tripa, więc o braku kontaku z własnym 'ja' nie mówiłbym jako o niezależnej regule (tym bardziej, że hometa jadłem póki co tylko raz, parę razy było później 4-aco-dmt, przy którym nie było już egzystencjalnych przemyśleń). Podczas samej podróży zacząłem traktować wszystko skrajnie względnie, i właśnie przez tą względność podważyłem w pewnym momencie podstawy własnego ego, nie tracąc mimo wszystko kontaktu z samym sobą. Wiedziałem, kim jestem, ale nie miałem zielonego pojęcia, co to właściwie znaczy.

świetny raport!

Dobrze wykorzystane 10 minut, czytałem z przyjemnością. Generalnie to uzewnetrzniaj się częściej ;)

Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media