Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

krzywa wycieczka do cyfrowego piekła (core)

detale

Substancja wiodąca:
Natura:
Apteka:
Dawkowanie:
450mg
Set&Setting:
pokój hotelowy, wieczór, 2 pijących i jarających kolegów (D i J), pozytywne nastawienie na w miarę "imprezowy" klimat.
Doświadczenie:
kilka razy: dxm, powój, mdma; trochę więcej: n2o, amfetamina; co jakiś czas: mj

krzywa wycieczka do cyfrowego piekła (core)

29.02.2008

Jest to mój pierwszy TR, więc z góry przepraszam za jakieś niedociągnięcia i zbędne pierdoły. Trip miał miejsce tydzień temu, więc na pewno nie jest tak dobrze opisany jakby mógł być.

Pomysł, żeby wziąć DXM tego wieczoru przyszedł już rano, kiedy po całkiem miłym wieczorku (winko + mj) stwierdziłem, że mógłbym sobie zaszaleć na czymś mocniejszym, na co czaiłem się już od bardzo dawna. Nie miałem ochoty na żadne głębokie podróże, po prostu miałem nadzieje czuć się tego wieczoru pozytywnie wykręcony, tańczyć na gumowych nogach pośrodku pokoju do dobrej muzy, pływać w powietrzu, "wyszaleć się" po sesji. Reakcja kumpli na mój pomysł była niespodziewanie bardzo spoko - po prostu zaakceptowali to że chce się przejechać na tabletkach na kaszel, zero krzywych spojrzeń, niczego. Ten fakt mnie tym bardziej pozytywnie nastawił do tego co miało nastąpić.

Około 17 wypiłem jedno piwo, raczej nie miało wpływu na późniejszą wycieczkę, o 18 przyjąłem na dość przepełniony już żołądek 30 tab. Acodinu (450mg DXM), dawkę którą znałem już z moich poprzednich trzech jazd. Plan był taki, że zanim wejdzie, czyli przewidywalnie w ciągu 2 godzin, spalę jeszcze 1 lufkę zioła. Wyszło troche inaczej, bo kiedy szliśmy palić dxm już zaczynało kopać, zaczynał mi się plątać język i czułem to typowe ciepło w głowie. Paliliśmy w lesie jakieś 300 metrów od hotelu, zanim tam doszliśmy czułem się jeszcze lepiej. Po pierwszych dwóch buchach oddałem lufkę J, który ją schował i wyrzygałem się pod drzewo - to było typowe pozbycie się nadmiaru zawartości żołądka, więc jak tylko przepłukałem usta wodą wszystko było już si, i do tego byłem jeszcze bardziej porobiony, BARDZO pozytywnie. Chciało mi się biegać, krzyczeć jak jest dobrze, skakać. Wychodząc z lasu stwierdziłem, że nie czuję grawitacji, oznajmiłem to kompanom po czym zacząłem skakać przed siebie. Bardzo przyjemne zajęcie, niczym się nie przejmowałem, bawiło mnie to, że kumpli strasznie bawi taki widok. Kiedy doszliśmy do pokoju byłem w jeszcze "lepszym" stanie, pamiętam jak kładłem się na łóżku, zamykałem oczy, gdzieś odpływałem po czym otwierałem je, mówiłem coś w stylu "ale gnój", i powtarzałem czynność... Różne rzeczy robiłem kiedy wróciliśmy, tańczyłem, rozmawiałem z kumplami, siedząc na fotelu mówiłem że płynę. Było całkiem przyjemnie, ale nie pamiętam z tego zbyt wiele, a tym bardziej w kolejności.

W którymś momecie do głowy przyszedł mi pomysł, żeby wziąć balona, poprosiłem J żeby wziął jeden nabój, przebił go krakerem do balona i mi go dał, bo sam wolę tego w tym stanie nie robić. Dokładnie to zrobił, ja się położyłem wygodnie na plecach, opróżniłem płuca i zrobiłem spory wdech słodkiego gazu. Zamknąłem oczy i czekałem na efekt. Znajomy, wibrujący dzwięk w uszach był coraz głośniejszy, i nagle..... PYK, to było bardzo intensywne, ale niestety dokładnie nie wiem co się stało, byłem świadkiem rozpadu wszystkiego, nawet nie umiem tego opisać, prawie nic zresztą nie pamiętam z tego, ale za to pamiętam końcówkę To było bardzo intensywne, czułem, że moja świadomość, która mi towarzyszy odkąd pamiętam, ta czysta jaźń, którą jestem została wyparta przez nową! To tak jakby króliczkowi z reklamy duracell wymienić baterie. Do tego miałem całkiem ciekawą wizualizację tego co się stało, widziałem jaźń jako szeroki pas kolorowych kabli, które ciągną się stale do przodu (upływ czasu) w nieograniczonej, czarnej przestrzeni, i nagle do tego pasa kabli z boku płynie taki sam pas kabli, łączy się z nim tak że ta stara część "odpada", skręca w bok... Opis pewnie brzmi banalnie, ale tak naprawdę przeżyłem to bardzo silnie, naprawdę wierzyłem że tak się stało, ale nie bałem się dlatego, że nowa jaźń była taka sama jak stara, czyli byłem tym samym człowiekiem. Wstałem z łóżka i zacząłem o tym rozmawiać z D, byłem bardzo podekscytowany i przejęty, byłem w szoku, ale pozytywnym. Porównałem mu to do momentu z którego pochodzi moje pierwsze wspomnienie w życiu, że czułem się tak samo podczas tej "wymiany".

Chociaż gaz sam w sobie działa bardzo krótko, to jazda jakby się po tym wzmocniła, robiłem to samo co poprzednio (taniec, rozmowy, ogólnie dobre samopoczucie...). Po jakimś czasie przypomniałem sobie o niewypalonej do końca lufce, dałem kumplom znać, że najwyższy czas palić i poszliśmy do kibla. Rozsiadłem się wygodnie obok sedesu na takim dziwnym podeście, D otworzył okno i przy nim stał ze swoją nabitą na nowo fajką, J wszedł do kabiny prysznicowej na przeciwko D. Paliliśmy, byłem kompletnie odłączony i nie słuchałem o czym rozmawiają D i J, byłem bardzo zdezorientowany, ale nie przeszkadzało mi to ani trochę. Miałem jednak wrażenie, że w lufce nic nie ma, bo nie czułem w ogóle dymu, musiałem podejść do lustra, żeby zobaczyć żar w środku, ale i tak to nie wystarczyło, więc dałem lufkę J (który nie pali trawy), żeby sprawdził czy coś tam jest, ku mojemu zdumieniu zaczął z niej palić, wypuścił dym, a ja nie wiedziałem czy się śmiać czy uciec. Palił tę lufę bardziej profesjonalnie ode mnie... Wziąłem ją z powrotem na jeszcze pare buchów, a kiedy już poszła cała, wyszliśmy z kibla i wróciliśmy do pokoju. Znowu nie pamiętam jak zmieniła się jazda w tym momencie. Trudno, ale musiało być wyczuwalnie "lepiej", bo uznałem, że to jest idealny moment na balona, że teraz jazda na nim będzie naprawdę potężna...

Ponownie J przebił nabój, wręczył mi balon, położyłem się na łóżku i zrobiłem duży wdech. I to był błąd, bo kompletnie nie byłem przygotowany na to co nastąpi... W mgnieniu oka zwykła rzeczywistość została całkowicie wyparta, uczucie temu towarzyszące było masakrycznie intensywne, czułem silne przyśpieszenie, wibrujący dzwięk był bardzo głośny, przed oczami obraz zmieniał mi się z niewiarygodną prędkością, przeraziłem się.... Nie miałem możliwości w jakikolwiek sposób złapać ponownie kontakt z rzeczywistością, a ta nowa - zmianiające się non stop obrazy, była dla mnie tak samo prawdziwa jak ta do której wszyscy przywykliśmy. To było dziwne, pamiętam dobrze tylko jeden taki obraz, była to nieskończona kremowa płaszczyzna - jak kartka papieru, na której rysowała się jakaś kreskówka, były tam dwie, bardzo topornie narysowane postaci, które o ile dobrze pamiętam walczyły ze sobą. Nic nadzwyczajnego poza faktem, że to była moja rzeczwistość w tym momencie, a moja świadomość była gdzieś tam obserwatorem tej walki. Nie miałem żadnej formy, nie umiałem stwierdzić gdzie się znajduje w tej rzeczywsitości, po prostu byłem jej świadomy, ale jednocześnie ją widziałem. Ale tego typu rzeczywistości cały czas się wymieniały, bardzo szybko. Poczułem, że zgubiłem się w tym wszystkim, że już nie wróce tam skąd przyszedłem... Kiedy sobie o tym pomyślałem przyszła mi do głowy myśl, że przecież straciłem kontrolę nad swoim ciałem... Moja świadomość została wystrzelona do innych wymiarów, a bezwładne ciało leży teraz na tym łóżku i dawno się już zsikało w gacie i przy okazji też posrało. Byłem tego pewien, czułem nieopisany wstyd, poczucie winy i do tego ten wszechogarniający lęk co dalej... Ale z lektury "LSD Psychoteraphy" Stana Grova wiedziałem, że najlepszą rzeczą jest w tej chwili to zaakceptować, nieważne czy rzeczywiście się zesrałem czy nie...

Kolejna myśl była taka, że pewnie leżąc na plecach wyrzygałem się i teraz się duszę, za chwilę umrę, o kurwa, co ja zrobiłem, dlaczego byłem tak głupi, żeby przez głupie naćpanie się teraz musieć umrzeć... Strach był ogromny, nieopisywalny, to było naprawdę nieprzyjemne doświadczenie. Ale i to musiałem zaakceptować, po tym przyszła myśl, że może wcale się nie zesrałem ani nie umieram, pewnie wstałem z łóżka i jestem agresywny, pewnie dawno już zabiłem J i D, tak bardzo się tego bałem. Nie umiem tego wyrazić, to było straszne. To też zaakceptowałem, wszystko zaakceptowałem, w tym to że zgubiłem się w tych chorych rzeczywistościach i na zawsze już pozostane w którejś z nich, albo będe je co chwila zmieniał. Albo że oszalałem i już nigdy nie będę normalny, przez jebane dragi... Czułem się jakbym miał "mechaniczną", "cyfrową" świadomość, jak robot, maszyna, nie wiem sam jak to opisać, poczułem się tak obco... Zupełnie jak w moich najgorszych koszmarach z dzeciństwa, to był horror. To było niewiarygodnie nieprzyjemne, i do tego to uczucie że już zawsze tak będzie, PRAWDZIWE UCZUCIE... Z czasem jednak zacząłem łapać kontakt z rzeczywistością (tą prawdziwą), niemniej jednak odebrałem to jako kolejną zmiane rzeczywistości, że ona i tak nie jest jeszcze tą, z której pochodzę. Że to jest po prostu jakiś równoległy, bardzo podobny wymiar. Do myślenia w ten sposób skłoniło mnie też to że ona się wydawała w tym momencie tak absurdalna, między innymi dlatego że J i D byli spaleni i się dziwnie zachowywali, nie wierzyłem w to co widziałem (przecież J nie pali trawki!). Nauczyłem sięm, że kiedy zamykam oczy, rzeczywistość znowu się zmienia, robiłem to więc zawsze wtedy gdy miałem wrażenie że to jeszcze nie jest ta właściwa... J mówił mi potem że to wyglądało tak że leżałem na łóżku, zrywałem się, pytałem się czy jest spoko, on mi mówił że tak, po czym zamykałem znowu oczy, i od nowa. Coś w tym stylu... Rzeczywiście to pamiętam, gdy otwierałem oczy próbowałem się po prostu upewnić czy to już jest TA rzeczywistość, pytałem J czy "spoko?", on mówił że tak, po czym jednak zaczynał znowu mieć jakąś swoją wiksę w którą nie wierzyłem i znowu uciekałem do innej rzeczwysistości i pytałem innego J czy jest spoko... CHORE!!! Ale tak to dla mnie wygladało. Byłem przerażony, niewiarygodnie, w międzyczasie zmieniłem łóżko na tapczan, który był bliżej D i J - potrzebowałem jakiegoś kontaktu, bo już sobie nie radziłem z tą krzywą jazdą... Oni nie wiedzieli jednak co się ze mną dzieje.  Mówiem im że jest "za mocno", że przesadziłem. Ale tylko tyle, widocznie nie ufam im na tyle, żeby im wtedy wspomnieć o tym potwornym strachu i poprosić o jakąkolwiek pomoc. Na wszelkie możliwe sposoby starałem się sprawdzić czy to jest rzeczywistość czy urojenie kiedy już przestałem mieć halucynacje po zamknięciu oczu (zmiany rzeczywistości). Pytałem co chwila o godzine, rozmawiałem z D i J, prosiłem żeby podali mi dłoń, raz jeden, raz drugi - kontakt fizyczny naprawdę pomaga!!!

Około 23 zaczęło się robić coraz spokojniej, wiedziałem, że ten cały koszmar mam już za sobą, uświadomiłem sobie, że to była tylko halucynacja. D i J byli już kompletnie pijani i spaleni przy okazji. J się przewracał z pufy ze śmiechu, D rzucał go poduszką - zrozumiałem dlaczego nie wierzyłem w to co widziałem. Ale musiałem ochłonąć, siedziałem z nimi blisko i gadaliśmy jeszcze jakieś pół godziny po czym poszliśmy spać. Ja nie zasnąłem tej nocy przynajmniej do 5, cały czas układałem sobie w głowie to co przeżyłem...

Wnioski:

Ten trip poschizował mnie lekko na kilka dni, miałem wrażenie, że i tak trafiłem do innego wymiaru niż ten z którego przyszedłem... Ale poza tym nie miałem przez niego żadnych problemów. Dzięki tej podróży mogłem przeżyć ten mój pierwotny lęk (koszmary z dzieciństwa), który powiązałem w czasie jazdy z lękiem przed utratą kontroli nad sobą, lękiem przed tym wszystkim co się mówi (najczęściej kłamie) złego o narkotykach i pewnie jeszcze kilkoma innymi... Ale wydaje mi się, że nie przeżyłem go w pełni, szczególnie, że taka jakby "kontynuacja" śniła mi się jeszcze przez 3 czy 4 noce, przez następnych kilka dni miałem ochotę powtórzyć doświadczenie, żeby dokończyć podróż.

Moim błędem w momencie kiedy już znalazłem się w tym bad-tripie było to, że otwarłem oczy i przez to podświadomie zacząłem przenosić moje wewnętrzne schizy i lęki na świat zewnętrzny (równoległe wymiary i zamienianie ich), powinienem był leżeć z zakmniętymi oczami i przeżywać je w sobie. Ale z drugiej strony przecież nie byłem na takie coś przygotowany, nie spodziewałem się tak dalekich podróży. Ale i tak myślę, że nie poradziłem sobie z nim najgorzej - nie pozostawił po sobie żadnych negatywnych śladów w mojej psychice, nie mam żadnych schiz na dzień dzisiejszy, "zawiech", lęków, niczego w tym stylu. Trzeba umieć wykorzystywać to co się człowiekowi przytrafia, nie ważne czy jest dobre czy złe. Bad tripy mają przecież bardzo duży potencjał terapeutyczny, można wniknąć i zrozumieć swoje lęki itp, nie będe się nad tym rozwodził, polecam książke "LSD Psychoteraphy" S. Grova, mi pomogła w tym piekle...

Substancja wiodąca: 
Set and setting: 
pokój hotelowy, wieczór, 2 pijących i jarających kolegów (D i J), pozytywne nastawienie na w miarę "imprezowy" klimat.
Ocena: 
Doświadczenie: 
kilka razy: dxm, powój, mdma; trochę więcej: n2o, amfetamina; co jakiś czas: mj
natura: 
Dawkowanie: 
450mg

Odpowiedzi

Nie musisz za ten TR przepraszać - mnie się czytalo dbd. :) A i smaki załapałem... Eh...

dobry TR pisz więcej :))

i smoke, i drink i do my thing

Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media