Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

metempsychoza

detale

Substancja wiodąca:
Dawkowanie:
7 kapeluszy
Rodzaj przeżycia:
Set&Setting:
Bardzo pozytywne nastawienie. Na zewnątrz z osobą towarzyszącą. Szczegóły w raporcie.
Wiek:
25 lat
Doświadczenie:
Jakieś tam. Odnośnie tego grzyba, myślałem że nic mnie już w nim nie ma prawa zaskoczyć.

metempsychoza

Wstęp, czyli co przypadkiem napisałem dzień ''przed''...

Różne są bariery lecz
najtrudniejszą bariera
postrzegania. Spróbuj się poza
nią wychylić. Co za nią jest? Jak
można to sprawdzić?

Spacer aleją. Korony zielonego
listowia okalające pole
widzenia. U jego sufitu - błękit
przetykany bielą. Pod stopami
rozpoczęte z pierwszych
opadłych liści dywanu jesieni tkanie. Paradny, marszowy
krok pod taktem orkiestry tchu
i pulsu. Co jest za tym
grodziskiem świadomości?
Jakie barwy, kształty, odgłosy
czy muśnięcia można by znaleźć? Czy jest tam kto? Tuż
za lśnieniem odbitym w
wilgoci mżawki opadłej na
utwardzonym żwirze zaczyna
się prawdziwie nieznane.
Religie, inne filozofie opowiadają o nim, o miejscach,
gdzie trafia człowiek po
śmierci lub egzystuje przed
narodzeniem, czy między
żywotami. Mówią różne
rzeczy, ale żadnego z tych stwierdzeń nie można być
pewnym. Nie wiemy o nim
niczego, choć jest ono bliżej niż
na wyciągnięcie ręki, bo tuz za
lśnieniem przyklejonym do
siatkówki oka, bliżej niż twarzą w twarz, bliżej niż
własny człowieka oddech,
bliżej nawet niż jego myśl, bo
myśl zanim w pełni zajaśnieje,
już gaśnie, odchodzi w
przeszłość, a to miejsce - niebo, piekło, czy nicość trwa
naprzeciw niezmiennie,
nieporuszenie cierpliwie
czekając.

To nawet nie miejsce - to kres
wszystkich miejsc. Nie sposób
o nim myśleć, wyobrazić go
sobie, ale przecież w jakiś
sposób mamy je na uwadze,
znamy i potrafimy nawet podjąć próby opisania go.
Kiedy tak usiłować je chwycić -
umyka jak nierealny miraż, a
przecież jest dla nas realniejsze
niż wszystko co znane,
ponieważ dla rdzenia naszej istoty, dla świadomości jest
tym czym woda dla ryby,
przestrzeń dla gwiazd. To
nasze środowisko naturalne -
ów nieuchwytny niebyt. Czy
jestem jego samotną wyspą, czy są też inni? Czy ci pozostali,
których znam z codziennego
doświadczenia są takimi
samymi fenomenami
wyłonionymi w nicości?

W nim nic, poza nim samym -
poza lśnieniem, poza
postrzeganiem - nie oddziela
mnie od ciebie. To mniej niż
papierowa przegroda. Jak
pokonać taką barierę? Jak wyjść na spotkanie z tobą?

Rozglądam się po pierwszym
nawale opadłych liści
przyklejonych do podłoża, alei,
lipowych pniach. Zagłębiam -
w perspektywie prostej jak
strzelił drogi zwieńczonej ciemną głębią wejścia do lasu.
Słucham szumu wiatru w
drzewach, klekotu swoich
kroków, rozmytych słów
rozmowy prowadzonej
nieopodal, warkotu spalinowego silnika. Czuję
przenikliwy dla ciała oddech,
rozpychające je krwawe tętno,
gorejące ciepło przeciskające
się z potem przez skórę pleców
i czoła. Tutaj, teraz nie potrzebuję cie widzieć,
pamiętać , mimo że możesz
być setki kilometrów stąd i
spotkać mnie za długie
miesiące.

Tuż za fasadą teatralnych
dekoracji…

Metempsychoza

Wróciwszy wieczorem do
domu zapalam jeszcze na
chwilę palnik kuchenki pod
kapeluszami - zawieszonymi
na drucie, po czym
pakuje je do uchylonego piekarnika
nastawionego na najniższą
temperaturę. Spędzają tak
kolejne półtorej godziny.

W międzyczasie umówiam się
z kumplem na wieczorne
wyjście. Najpierw zamierzam zarzucić grzyby. Czas
oczekiwania zajmuję sobie
jedzeniem frytek, piciem kawy i słuchaniem muzyki.

Od powrotu bawię się
trzymanym w ręce talizmanem
jaki nosiłem przed laty -
mosiężnym trójkącikiem z
wpisanym weń tzw. Okiem
Proroka. Brakuje tylko rzemienia. Jest
lekko wygięty, więc ściskam go
delikatnie w palcach, aby
naprostować. Niestety pęka.

Mimo, że od dawna nie
przywiązuję wagi do
takich znaków, ten akurat zwraca moją uwagę.
Przemyka mi myśl o
złowróżebnym omenie.

Czego mogę się spodziewać po siedmiu kapeluszach? Nie
oczekuję nadmiaru
fajerwerków, ani też nie
obawiałem się niedosytu
wrażeń, sądząc, że efekt będzie w sam raz.

Doglądam piekarnika, czy aby
nie jest im za gorąco?
Nie jest, co poznaje po
tym, że izolacja kabelka na
którym są zawieszone nie
nadtapia się. Pokruszyły się tylko nieco, pomarszczyły, aż
wysychają na wiór, tak że ich
blaszki rozsypują się pod
najmniejszym dotknięciem.

Przyszedł kumpel. Obwieszczam
mu swoje zamiary
zapowiadając przedstawienie
jakiego na pewno jeszcze nie
widział. Wyciągam
zawartość piekarnika, ściągam z kabelka i
wnoszę na talerzu do
pokoiku. Przy takiej to
prezentacji tłumaczę kumplowi
wszystko po krótce. Sam
nieco orientuje się w temacie, m.in. o ich użyciu
wśród Wikingów jako ''zaprawy''
przed bojem.

Siadamy na wersalce i
zaczynam konsumpcję. Idzie
niemrawo. Zapychają dość mocno, więc aby
przyspieszyć zapijam
kolejno herbatą, syropem, w końcu wodą. Posmak mają
dość przyjemny, dyniowo-
pomidorowy, z nieznaczną
grzybową nutą. Przed końcem już
ledwo daję radę, aż czuje ciężkość w żołądku. Na talerzu wreszcie
pozostają tylko białe okruszki i
dwa niedojedzone fragmenty
łykowatego łączenia kapeluszy
z trzonem.

Szyjuję się czym prędzej
i wychodzimy. Już na klatce
schodowej, po samej tylko
półgodzinie od intoksykacji
wyczuwam pierwsze, nieznaczne
działanie. Po drodze odwiedzamy jeszcze sklep.
Kumpel kupuje sobie piwo i dla
mnie colę. Wybieramy się do
pareczku. “Nasza” ławka
zajęta, więc musimy
zadowolić się inną, pod drzewem. Jak pozostałe stoi
naprzeciw stawiku.

Gdy tylko siadamy zaczynam odczuwać teraz wyraźnie mdłości, poza tym
senność, wesołkowatość i
zamroczenie. Rozmawiamy,
a ja skrywam przejęcie tym
co może za chwilę się zacząć. Zamiast
zapachu papierosa palonego
przez niego czuję
konopie. Przesiadamy się w
końcu na naszą dopiero co zwolnioną ławkę. Idę nieco zachwiany, inaczej niż po
alkoholu, bez utraty
koordynacji.

Teraz mamy widok na staw,
wcześniej zasłaniany przez
trzciny. W brudnej wodzie
pokrytej rzęsą śledzę
odbicia dwóch latarni z
naprzeciwka. Nieco bliżej przed refleksami sterczy wrzucona
do wody opona. Kumpel pije już drugie piwo,
pali kolejnego papierosa, a ja jestem coraz mocniej
oszołomiony. Obrywa się
pamięci krótkotrwałej, i to o
wiele mocniej niż po mj.
Pamiętając co robiliśmy przed
kilkoma minutami, gubię kompletnie to, co
właśnie się dzieje. Gapimy
się w gwiazdy rozpoznając
gwiazdozbiory Kasjopei, Lutni
z jej Wegą, Orła… Mylą mi się
jak nigdy. Zupełnie przeoczam Łabędzia
rozpoznając w nim kolejnego
Orła. Wcześniej mignęła mi
spadająca gwiazda, której
kumpel nie miał szczęścia
zauważyć.

Dyskusja toczy się
nieukierunkowanie, a mnie
dopadają z nienacka silne cofki.
Za jego radą udaję się za
ławkę. Wymiotuję
nadzwyczaj lekko, bez żadnych nieprzyjemności. Wracam z pełną ulgą, jeszcze bardziej rozanielony.

Na staw nagle wpadają z lotu
dwie krzykliwe kaczki.
Właściwie bardziej je słyszę
niż widzę. Mimo
okularów giną mi gdzieś w
natłoku wrażeń wzrokowych. Rzucam spojrzenia coraz
chaotyczniejsze: woda, trzciny,
latarnie, drzewa, kumpel,
gwiazdy... Jakby wzrok
kierował się sam spontanicznie
bez mojej kontroli, co dezorientuje coraz bardziej.
Wreszcie przestaję w ogóle
odczuwać, że go kieruję, przez
co widziane obiekty zdają
się przekształcać jedne w
drugie. Refleksy latarń raz są podłużnymi snopami raz
zogniskowanymi kręgami.
Próbuję uchwycić sam
moment tych tajemniczych
przekształceń lecz wciąż umyka, pozostawiając jedynie niewytłumaczalny efekt.
Podobnie w rozmowie coraz
mniej mojej świadomej
kontroli. Odpowiedzi padają
jak z automatu, tak jak
wypada odpowiedzieć. Tuż obok tego ubytku
przytomności i kontroli
rozrasta się w zamian
niewyraźny jeszcze wgląd.
Poprzez niego, mimo rozpadu
postrzegania, rozumienia, kontroli zaczynam dostrzegać
coś dotychczas przeoczanego:
cud samej przytomności,
wyrażony w tych wszystkich
umykających myślach,
kształtach, słowach, zdarzeniach. To on prześwituje jednakowo
poprzez odblaski na wodzie raz
wydłużane raz ogniskowane,
czyniąc niemożliwą,
niedostrzegalną przemianę rzeczywistym, czyniąc te dwa,
różne widoki jednym
odbiciem. Ta przytomność
wyłania się tak z samego
stawu, jak i z poruszeń mojego
ciała, czy obecności kumpla. Próbując mu opisać możliwie
najprościej czego
doświadczam mówię:

- To jest tak jakby to co
nieuświadomione stykało
się z tym co świadome.

Takim właśnie jest. Jasne,
realne, uprzytomnione
zetknięte z niejasnym,
mentalnym, utraconym. jedno
przeistoczone w drugie. Szum
drobnicy wrażeń wokół pochłania w rozpadzie sam
siebie, ustępując miejsca -
samemu sobie. Zdarzenia
odchodzą w niepamięć,
niepewności, przedtem stając
się wspomnieniami, czymś równym fantazjom. Obok
świetlista, niezachwiana
przytomność, świadomość,
jaźń. Kiedy wszystkie rzeczy
zmieniają się, jedne odchodzą, drugie przychodzą, ona pozostaje wciąż sobą,
nietkniętą biegiem wydarzeń.
Jeszcze za
dobrze tego nie rozumiem, choć czuję coraz
wyraźniej.

Im więcej z mojej strony
zaangażowania w sytuację, w
to siedzenie na ławce z
kumplem, popijanie colą,
dyskutowanie, tym staję się coraz bardziej nieobecny. Nieobecność wyraża się w
tym, że ciału i osobowości
oddana została kontrola,
wszystko biegnie spontanicznie,
wręcz mechanicznie, a ja
tymczasem w narastającym zamroczeniu przyglądam się wszystkiemu z coraz większym dystansem. W zamian ogląd samej
przytomności staje się
wyraźniejszy. Wbrew temu co
można przypuszczać, wciąż mówię do rzeczy i
zachowuję się
przyzwoicie, tracąc tylko
nieznacznie wątek ze względu
na pamięć.

Przed kumplem jeszcze piwo do wypicia, kiedy wyrażam chęć udania się do mnie ze względu na towarzyszące mi zaniepokojenie. Jego przyczyna zmienia się, raz są to krzyki z jakiejś biesiady nieopodal, zaraz potrzeba skorzystania z toalety, wreszcie obawa o własny stan.
Jemu się nie spieszy, zgadza się pójść po dopiciu piwa i zapaleniu papierosa. Z komórki puszcza ''The best of...'' ACDC. Zamykam oczy, i tak jak wcześniej rozmowie, w równym stopniu daje się pochłonąć muzyce. I znów obok maksymalnego zaangażowania, kiedy tak podryguje do taktu, jestem jednocześnie zdystansowanym obserwatorem automatyzmów ciała i osoby. Mijają kolejne utwory, padają kolejne zdania, a mi coraz bardziej marzy się położyć w domu do łóżka i rozpuścić w tym medytacyjnym stanie słuchając swoich psytrance'ów.

Przypomina mi się hipoteza Wassona. Dotychczas wydawała się bzdurna. Wcześniejsze doświadczenia z grzybem nie potwierdzały, wręcz zaprzeczały jakoby miał by być tą pradawną somą. Poprzednio działały ''wulgarnie'', niezbyt ''mistycznie'' przez co skłaniałem się ku hipotezie mckennowskiej o psylocybe w roli somy. Teraz poznając skrywany potencjał grzyba staje się jasne czym była soma.

Dyskutując zaczynam wpadać w dziwną pętlę. Rozmawiamy o narodowych instrumentach kolejno Ukrainy, Szkocji, Australii. Pytam o nie próbując zidentyfikować ten który jak mi się zdaje wyleciał z pamięci, jakby tkwił na końcu języka. Kolejne przytaczane przez kumpla okazują się nie tym którego szukam, choć najpierw jestem pewny, że to będzie ten ukraiński, potem szkocki itd. Wreszcie docieramy do dideridoo, też nie tego. Zmieniamy temat, ale ja wciąż próbuję sobie przypomnieć to coś, już nie o instrument chodzi. Głowiąc się i jego niecelowo w to wkręcam.

Wreszcie zabieramy się stąd. Nim pójdziemy do mnie on zajdzie jeszcze do siebie sobie po wódkę. Ja mam nie pić. Pętla dalej się za mną ciągnie coraz dziwniej kształtując rozmowę, teraz akurat o alkoholu. Czuję się wyraźnie narąbany, właśnie do bycia pijanym przyrównuję swój stan. Dyskutujemy o moim i jego podejściu do alkoholu i ogólniej używek. Zdradzam się ze swoją ambiwalenjcją wobec picia. Z jednej strony podoba mi się ten stan, z drugiej pijam niechętnie i niewiele. Teraz doskonale odnajduję się w stanie upojenia tak podobnym alkoholowemu, choć bez utraty kontroli, zaburzeń mowy, motoryki, strucia. Dochodzi do wniosku, że lubił bym pić gdyby nie powodowało to we mnie agresji. Nigdy tak na to nie patrzyłem, a przecież to oczywiste. Przyznaję mu racje.

Wymiana zdań przypomina tasowanie kart, jest ciągiem nieprzewidywalnym choć ustalonym. To wrażenie nabiera intensywności. Kumpel nie cackając się ze mną przebiera językiem jak chirurg skalpelem wydobywając ze mnie kolejne niełatwe odpowiedzi. Nie pozostaję dłużny.

Niepokój coraz wyraźniej o sobie przypomina. Kiedy padają niewygodne pytania i stwierdzenia, neurotycznie przyspieszam kroku, zbaczam na boki, aż w końcu zdarza mi się wpadać na niego. Pojawia się skryta obawa, czy to aby nie przejaw agresji, o tyle gorszej, że niekontrolowanej.

Docieramy pod blok. Dziwna pętla prób usilnego przypomnienia sobie o czymś ważnym wzmaga się. Wciąż zdaje mi się że miałem o coś zapytać, próbuję przypomnieć o co. Kumpel znika u siebie w ganku klatki schodowej. Zostaję na chwilę sam bez przerwy się głowiąc.

Nad czym? Próbując rozwikłać zagadkę wstaję ze schodka i idę ku swojej klatce w bloku na przeciw. Kolejne skojarzenia zapalają się w głowie jedne po drugich jak karty tasowanej talii, aż wreszcie eureka!

Wiem co się dzieje i co to za pytanie. Ruszam spod swojej klatki do piaskownicy i w niej zapisuję jego pierwszą wersję. Było cały czas nie tylko ze mną, ale ze wszystkimi, czekało tłumione aż ktoś je przypomni, aż przyzna się i zapyta. Monetą po piasku kreślę kolejne litery: ''Czy boisz się wyjść z domu?''. Zaraz zdarzy się coś wielkiego, kiedy mu je zadam. Wiem, że i on na nie czekał, że wszystko co je poprzedzało służyło temu żeby wreszcie się wyłoniło i zostało zadane.

Jednak ciąg tasowanych skojarzeń nie kończy się. Z napływem kolejnych zmienia się wersja samego pytania. Jeśli skłamię w odpowiedzi na tamto wypada zapytać o co innego: czy wszyscy ludzie są kłamcami? Odpowiedź wywoła coś wielkiego...

Już wrócił, już rozmawiamy, a zaraz znów gdzieś znika. Idę w koło podwórka mijając klatki przejęty tym wielkim niepojętym czymś co zaraz nastąpi, co przęgła historia, czemu służyły ludzkie żywoty... Myśli ze zdarzeniami tasują się coraz intensywniej, a ja jestem coraz bardziej podekscytowany.

Wrócił. Idziemy razem na wskroś podwórka ku mojej klatce, a może wciąż stoimy pod jego. Przed schodkami zadaję Pytanie, a on udziela Odpowiedzi. Klucz i zamek pasują, bum, następuje Otwarcie.

Stało się. Patrzymy na siebie pozbawieni złudzeń. Teraz już wiemy, rozumiemy i pamiętamy. Nie ma żadnych tajemnic ani zagadek. To cud. Stoimy przed podwórzem świątyni pośród wiecznej mistycznej nocy. Dociera do nas waga minionych przed laty, pozornie błachych sytuacji i zdarzeń z życia układających się w sensowną całość, sieć zależności przygotowujących tę Ostateczną Chwilę, kiedy świat zostaje zwinięty odsłaniając nagą Prawdę.

- Wiesz co jest najzabawniejsze? - pyta przepojony tą samą radością którą przeżywam, bez żadnego wstępu, kontekstu, bo przecież wszystko jest dla mnie jasne - Ten kabel siedem lat temu przy oknie...

- Stąd ta liczba, siedem! - wykrzykuję. Tak, to wszystko za sprawą kabelka sprzed siedmiu lat sterczącego za oknem. Widzę to wyraźnie w pamięci nie moim wspomnieniem.

Urzeczony ulegam zadumie, w jaki sposób inni ludzie są w to wplątani? Widzę jak wszyscy tak jak my parami spotykają się na swoich podwórkach przyległych naszemu, powielonych po sąsiedzku po całym globie, przed swoimi blokami i odkrywają tę Prawdę. Osobliwa chwila jest zakrzywiona, jedni przeżywają ją wcześniej, inni później, a jednak to wciąż ten sam moment, tak samo jak to samo podwórko z dwoma osobnikami na każdym. Nasze ścieżki ułożyły się między nimi tak, że nie sposób się było widzieć nawzajem, kiedy to się nadarza.

Jedną cząstkę tej Prawdy niosłem ja, a drugą kumpel, by wreszcie po siedmiu latach mogły się spotkać i zakończyć świat.

Tasowanie trwa jeszcze chwilę z narastającym Zrozumieniem i Przypomnieniem, aż docieram do niewygodnej, okropnej prawdy, że kumpel musi mnie zabić. Momentalnie niknie mój uśmiech, a on pozostaje niewzruszony, wciąż uśmiechnięty. Patrzymy na siebie wiedząc, że tak po prostu musi być, że poprzednio to ja go zabiłem.

- Nie - protestuję, choć to daremne.

- Tak - upiera się przy tym, wciąż uśmiechnięty.

Rzuca się na mnie, zarazem to jakbym ja rzucał się na niego. Godzę się z tym, zdobywam na bycie ofiarą. Zabija mnie i tasowanie dobiega końca. Sięgnęliśmy kresu i odeszliśmy wszyscy w nicość. Moja śmierć jest równoważna końcowi świata. Mija wieczność i następuje nieprawdopodobne, zmartwychwstaję, a z nicości pączkuje nowy świat, a raczej jego lustrzane odbicie! Role są odwrócone. Zdarzenie startują od nowa, startuje ich tasowanie, ale w odwrotnym kierunku! Czas rusza wstecz!

Dotychczas po zdarzeniach była ich pamięć, a po niej zapomnienie. Tym razem kolejność jest odwrócona od niepamięci przez przypomnienie aż do zajścia samego zdarzenia. Wyzwalamy się spod okowów zapomnienia. Przypominając sobie coś doprowadzamy do zajścia tegoż. Zabił mnie i od teraz nic już o tym nie wie, działa niepamięć, ma fałszywe wspomienia jakiejś przepychanki, a ja dysponuje ''urojeniem'' na temat tego jak to na prawdę zaszło. Następnie role się odwracają, po Przypomnieniu tym razem ja zostaję z niczym, a on skrywa sekret. Nie zauważaliśmy dotąd wstecznego biegu czasu bo nie traktowaliśmy serio ''urojeń'', przeczuć, fantazji, które są tym samym co wspomnienia echem rzeczywistego. Kawa mająca być zaraz zaparzoną, potem wypitą, już była najpierw pita, potem parzona. Jaźń migruje zarazem z przeszłości jak i z przyszłości spotykając w teraz. Zdarzenia w takim samym stopniu odchodzą co nastają. To sprawka Zapomnienia że nie widzieliśmy tego, dysponowaliśmy fałszywymi wspomnieniami. Tak bardzo nie chcieliśmy pamiętać że udało nam się wyprzeć ów cud. Niektóre ze wspomnień nie dotyczą przeszłości, choć w niej nauczyliśmy się je lokować. Pozostaje jeden snop czasu w którym zdarzenia są tak samo przeszłe jak przyszłe.

Patrzę na niego wiedząc o zabójstwie mającym nastąpić za chwilę, mającym nastąpić za dwie... Przebaczam mu, choć za sprawą Niepamięci o niczym już nie ma pojęcia. Dlatego nie okazuje mi wyrozumiałości gdy zaczynam wykrzykiwać na całe gardło:

- Życie to sen! Moje życie to sen! - jak w tej piosence. Koniecznie chcę żeby dotarło to do każdego, przekazuję ów klucz, dzięki czemu obudzą się następni kiedy za siedem lat przyjdzie czas. Krzyczę raz po raz odwrócony do domofonu, aż jest wystarczająco głośno. Obwieszczam jeszcze prawdę o Bogu, jego imieniu, zbawieniu i siedmioleciu.

Okazuje się że tyle wynosi rozpiętość czasu. Co siedem lat nastaje taki kres, po nim ponowne stworzenie na siedem lat. To co dotyczyło kumpla w poprzednim cyklu teraz będzie moim udziałem, gdy on o tym już zapomniał, a co mnie - teraz jego. Już nie pamięta ani o siedmioleciu, ani o zabiciu mnie. Przedtem ja byłem tym który zabija, a on mordowanym, i znów tak będzie, to nieuniknione. Przez ten czas będziemy żyć w złudzeniu Zapomnienia, każdy pamiętający tylko cząstkę, aż tasowanie znów je połączy, spotkają się odsłoniwszy jedyną Prawdę.

Uzmysłowiwszy sobie, że życie jest snem pozwalam sobie oddać mocz w spodnie, bo cóż to znaczy sikać w swoim śnie jak się spodoba.

Chociaż Kumpel już nie pamięta o niczym wypełnia swoją powinność wobec praw wieczności stając w mojej obronie, kiedy na dół schodzi do nas mój oburzony sąsiad. I ja jej dopełniam przyzwalając na zamordowanie siebie, sikając w spodnie, wykrzykując co sił objawienie. Jaką rolę odegra w tym kumpel - nie jest mi dane już pamiętać, choć wiem że uczyni wszystko skrupulatnie.

Stoję na przeciw sąsiada w opalizującym jaskrawą bielą ganku klatki schodowej. Nie ma pojęcia co właśnie zachodzi, więc odpuszczam sobie próby wytłumaczenia. Tak ma po prostu być. Pyta patrząc na mnie i cały ten absurd:

- Wiesz coś ty kurwa zrobił?

- Zlałem się w spodnie - odpowiadam ochoczo.

- O żesz Ty kurwa, wiesz co ci zaraz zrobię?!

- Wiem, zabijesz mnie - stwierdzam spokojnie widząc jak na dłoni zdarzenia wstecznego biegu czasu.

Po chwili zjawia się drugi sąsiad, bardziej opanowany. Stoimy tak, a oni nie zdają sobie sprawy z tego że tkwimy w wieczności piekła, któremu akurat wylosowało się przybrać taką a nie inną formę. Umarłem, a tutaj znów będę bity i mordowany bez końca, wciąż od początku przez sąsiada, który nie wie że jest samym...

- Wiesz kim jestem? - pyta.

- Diabłem - stwierdzam.

Spokój mnie opuszcza. Rozpoczynają tortury. Każdy cios jest tym śmiertelnym, po każdym zmartwychwstaję. Ten pierwszy sąsiad - sam Diabeł - nie ma większych zahamowań. Ten drugi pozostaje niezdecydowany. Mordują mnie wielokrotnie. Przechodzę przez piekło wciąż od początku bez końca, za każdym razem z nieco odmiennym przebiegiem tortur, na niezliczoną ilość sposobów. Modlę się w duchu, aby to się wreszcie skończyło, choć wiem beznadziejnie, że nie skończy się nigdy. To wszystko w biegu odwróconego czasu dopiero przede mną...

Jedynym ratunkiem zbawienie. Wzywać Zbawiciela znaczy tu tyle co pozostać i wytrwać, pójść jego tropem na pewną śmierć. Tylko lub aż tyle.

Jednak mój spokój burzy się bardziej, gdy od nowa odkrywam, że wciąż zmartwychwstaje w piekle, w tej samej sytuacji, jakby czas się zapętlił. Przeraża mnie przy tym myśl, ile razy już to zaszło? Za każdym przeżywam tamte wszystkie od nowa plus ten kolejny, i tak logarytmicznie, ku nieskończoności, nieskończoną ilość razy. Ile moich poprzednich wcieleń tutaj konało? Truchleję pod naporem tej przerażającej myśli, to znów odzyskuję odwagę, gotów na bój z wiecznością. Prowokuję, wręcz zapraszam do kolejnych ciosów i uśmiercania mnie.

Znam ten scenariusz. Ten pierwszy sąsiad pragnie mnie zabić, zachęca drugiego, niezdecydowanego. Wreszcie go przekonuje i mnie linczują.

- Wiesz kim jesteś? - pyta Diabeł.

Wiem. Godzę się zatem na rolę Zbawiciela mającego to wszystko znosić. Znoszę te wszystkie upokorzenia, jak to gdy ściągam spodnie i załatwiwszy pod siebie tarzam we własnych fekaliach. Ściąga to na mnie śmierteny cios powtórzony niezliczoną ilość razy. Dobry Boże, kiedy to się skończy? Nie mogę się poddać, dać Diabłu zwyciężyć, więc chwytam się nadziei na triumf Boga wznosząc psalmy na całe gardło.

Modły zostają wysłuchane. Opuszczam piekło, choć ono nie do końca opuszcza mnie i trafiam na zewnątrz. Pieśniami pochwalnymi obwieszczam swój powrót i zwycięstwo Chrystusa. Chodzę, biegam i skaczę na około po całym podwórku śpiewając wciaż nowe piosenki i dobywając z ust jakieś niby-beatboxy. Dotychczasowe siedmioletnie życie ginie jak kropla w oceanie, znaczy tyle co nic wobec uwolnionej w zaświatach pamięci milleniów.

Jednak nie dostępuje ulgi. Obserwuję bezradnie dalsze tasowanie odwróconych zdarzeń. Kumpel i sąsiad nadciągający z dwóch stron okazują się wbrew złudzeniu minionych siedmiu lat tą samą osobą, nazywającą się zupełnie inaczej niż przypuszczałem. Przy czym sam nie wiem jak się nazywam. Zabijam go dźgając czymś ostrym w serce, pękiem trzymanych w dłoni kluczy, lecz wtedy okazuje się że to ja zostaje śmiertelne dźgnięty. Po zmartwychwstaniu widzę, że trzyma pęk kluczy, po czym znów trzymam go ja. Znów zostaję nimi pchnięty, teraz w wątrobę. Następnie umieram ze zmiażdżoną czaszką. Za każdym razem czuję okropny, przenikliwy ból w tych miejscach. Wskrzesza mnie czas zawracający wstecz. Tasują się tożsamości, raz jestem kumplem - mordercą, raz sobą - mordowanym.

Już dobrze, policja. Wrzeszczę co tchu z bólu, znów ginę, gdy powalając mnie na ziemię przypadkowo łamią kark, i znów wyłaniam z nicości, a ze mną świat przed chwilą skończony.

Suka czy może ambulans, sam nie wiem pędzi ku górze między koronami drzew, poprzez kolejne biegi dziejów, na wskroś kolejnych wszechświatów. Jest ich nieskończenie wiele. Tasują się wieczności, nieskończoności, sny, światy, piekła, niebiosa, męki, zbawienia, śmierci, wskrzeszenia, a w nich unoszony ze mną samochód. Ta przeplatanka tkająca wszechświaty to obliczenia, kalkulacja nastawiona na znalezienie unikatowego wyniku, niczym dzielenie z resztą, gdzie unikatem ma być wynik całkowity, bez reszty. Jakiej liczby szukamy? Nie znajdujemy jej, i z tym co zostało - kolejnym wszechświatem - zaczynamy od nowa. Już wydaje się że się udało, samochód znika, liczenie ustaje i zapada nicość, ale tym razem to nicość jest resztą z dzielenia, więc jednak czymś, co daje początek kolejnemu wszechświatowi-kalkulacji. Kolejne reszty - gargantuiczne liczby to Nieskończone, Śmierć, Sen, Piekło, Niebo... Nigdzie ostatecznego wyniku. Przelewają się ich ogromy ginące w apokalipsach, stwarzające nowe światy. Obcuję z nimi sam na sam leżąc przyciśnięty do podłogi samochodu.

Pędzę dalej poprzez alternatywne wszechświaty trwające tyle co mgnienie, już nie samochodem, ale wyłuskaną z formy czarnobiałą kosmiczną kaskadą-wstęgą samego Isntnienia. Skręcona, pozawijana zestala się w kolejne nieba i piekła, w których wyłaniam się leżąc zalany świetlistą bielą, po czym rozpuszczam w mroku.

To sama kaskada tasowanych zdarzeń - rzeczywistość - jest tym upragnionym, oczekiwanym Niebem. Ulga, ale i przed Piekłem nie ma wobec tego ucieczki, skoro jedno zasadza się w drugim. Okropny pech. Życie, wieczne życie wynika z nieuniknionej śmierci, a ona z życia. Podobnie istnienie i nicość, rzeczywistość i sen, dla wszelkich przeciwieństw jedno oznacza nieuniknione drugie.

Zbawiony do nieba budzę się w piekle. Lężęc na łożu tortur widzę samego Diabła przekraczającego próg. To próba która nigdy się nie skończy, męki niezliczonych tortur. Podrzyna mi gardło, patroszy, wyrywa genitalia. Za każdym razem ginę i znów jestem wskrzeszany.

Nieoczekiwanie Diabeł ściąga czarną maskę i ukazuje się Chrystus. Następuje upragnione zbawienie. Trafiam do nieba, jedynego możliwego, wbrew wyrokowi wiecznego potępienia w piekle. Wtórują temu przypomnienia stosownych ustępów Pisma Świętego, objaśniających sytuację, o zwycięstwie nad Diabłem i inne.

Kiedy moja radość i wdzięczność nie mają granic, ulgę przerywa okropne zdarzenie. Chrystus ściąga białą maskę ukazując na powrót postać Diabła, który to zrobił mi potwornego psikusa. Na tym polega Piekło, ze swoją niekończącą się męką, co popierają kolejne wersety z Pisma. Wszystko daremne. Torturowany, znów błagam Boga o litość. Dopiero gdy poddaje się w pełni męczarni, znów Diabeł ściąga maskę ukazując postać Chrystusa i dostępuję zbawienia. I kiedy tylko rozkoszuję się ulgą, wszystko zaczyna się od początku. Za każdym razem mam nadzieję, że to już ostatecznie, i za każdym razem wracam do piekła, gdzie muszę godzić się z jego wiecznością. Godząc się znów dostępuję zbawienia.

Gryzę podeszwę buta nie bardzo zdając sobie z tego sprawę, chyba po to by się wykupić, aż po mileniach rozumiem, że to nie Diabeł mnie gnębi, a moje własne zęby.

Znów domykają się i otwierają siedmiolecia i wieczności wielu żywotów, spotykające się i krzyżujące tutaj, w tej sali, niezliczonymi czarnobiałymi wstęgami. To wszystko moje, to wszystko ja sam.

Leżę zupełnie bezosobowo z szeroko otwartymi oczami, zalanymi bielą. Jakby mnie w ogóle nie było, ani niczego, tylko ta biel.

Wreszcie zaczynam zastanawiać się nad swoim położeniem. Jestem wyzwolony, gdzieś pośród alternatywnych biegów zdarzeń będącymi tak snami jak żywotami. Przeszłem przez wszystkie dobrowolnie, sam sobie zadając ich okropności, ja pisałem scenariusze. Powinienem więc teraz nakreślić sobie jakiś milszy, np taki, w którym ostatnie okropieństwa okażą się snem, kiedy otwierając oczy odkryję że leżę na swoim łóżku we własnym mieszkaniu. Ale jak do tego miało by dojść? Kumpel mnie odprowadził czy sam dotarłem na górę? A co z tym co działo się na dole? Które z tych rzeczy będą wyśnione, a które prawdziwe?

Jednak kolejne próby przemienienia sufitu z białych płytek na sufit mojego pokoju i wymazania poręczy przy łóżku zawodzą. Godzę się więc na taki scenariusz, widocznie najlepszy, bo przynajmniej w nim nie umarłem na prawdę.

Odkrywam, że jestem sparaliżowany. Mam złamany kręgosłup. Z poczuciem winy myślę o tej garstce ludzi dla których coś jednak znaczę. Uda mi się kiedykolwiek do nich chociaż wypowiedzieć słowo?

Jednak wskakuję w inny scenariusz. Mogę się ruszać. Mam ranę przy wątrobie i rękę w gipsie. Lepsze to niż paraliż.

Nie wiem gdzie jestem, ani co zaszło. Nie przypominam sobie, żeby tak wyglądał sufit w moim pokoju...

Odzyskuję władzę nad ciałem, żyję, nikt mnie nie podźgał, ani nie złamał ręki. To nie gips mnie opasuje a pasy jakimi jestem przypięty do łóżka. Zaczynam rozumieć co zaszło.

- Halo, przepraszam - wołam o kogokolwiek.

W odpowiedzi cisza przerywana jakąś odległą dyskusją za drzwiami.

- Przepraszam!

Chyba usłyszeli, ale nikt się nie zjawia.

- Halo!

W końcu otwierają się drzwi, te same którymi trafiłem do piekła, i pojawia się Diabeł, czy raczej teraz jak okazuje się, młody sanitariusz o wrednej twarzy i usposobieniu.

Szorstka rozmowa trwa chwilę. Dowiaduję się co zaszło, co odjebałem, że policja mną się interesuje, i że ćpun jak ja nie jest traktowany jak pacjent. Przełykam to gładko, wszystko mi jedno.

Zostałem sam. Leżę nie mogąc zasnąć na plecach i biję się z myślami. Mimo wszystko jestem dziwnie spokojny jak na takie przejścia. Albo to skutek grzyba albo, skoro mam wenflon na ręku jakichś uspokajaczy.

Ten sam sanitariusz pojawia się w drugich drzwiach, pali. Znów rozmawiamy przez chwilę. Nie przeszkadza mi ani jego pogarda ani docinki. Z nimi czy bez czuję się tak samo podle.

Kiedy znów zostaję sam udaje mi się odpiąć. Zawołany zjawia się jakiś inny sanitariusz. Dogaduję się, że jeśli będę spokojny to mogę sobie być odpięty. Proszę go jeszcze o ''kaczkę''. Po odlaniu, kładę się na drugie łóżko, a właściwie kozetkę. Zasypiam.

Śnią mi się niebiańskie sny, w których armia Dobrego szykuje się do konfrontacji z armiami Złego, u stóp jakiejś ''platformy'' o jaką ma być bój, sięgającej pochyle od powierzchni ziemi po stratosferę. Armia Złego zyskuje wysoki przyczułek, miejsce z którego niegdyś została strącona...

Budzę się, dostaję wyproszony koc i znów zasypiam.

Bardzo wcześnie rano podpisuję dokumenty, zabieram wyniki i opuszczam SOR. Nie mam ani kluczy, ani telefonu, ani okularów. Najpierw docieram pod klatkę kumpla. Zjawia się na dole skacowany. Pytam o rzeczy, nic nie wie. Kończy palić, a ja się zmywam. Po drodze idąc na wskroś podwórka znajduję w trawie klucze. Na klatce wśród wiadomego ''pobojowiska'' znajduję stłuczone okulary. Nim wchodzę na górę, na powitanie wyskakuje nakręcony sąsiad, niedawny Diabeł. Szybko jednak się uspokaja, bo zaraz zjawiam się ogarnięty posprzątać po sobie. W trakcie rozmawiamy przez chwilę, już na spokojnie. Tłumacząc po krótce co zaszło zdradzam zamiar jak najszybszego wyprowadzenia się stąd.

- Lepiej pić - doradza.

W domu znajduję komórkę, której na szczęście nie wzięłem minionego wieczoru.
.
Po tym wszystkim zbierałem się długo, i chyba zbieram do dziś.

Substancja wiodąca: 
Rodzaj przeżycia: 
Wiek: 
25 lat
Set and setting: 
Bardzo pozytywne nastawienie. Na zewnątrz z osobą towarzyszącą. Szczegóły w raporcie.
Ocena: 
Doświadczenie: 
Jakieś tam. Odnośnie tego grzyba, myślałem że nic mnie już w nim nie ma prawa zaskoczyć.
Dawkowanie: 
7 kapeluszy

Odpowiedzi

Bardzo wyraźnie napisane. Radzę tylko lepiej pilnować kluczy.

Mówisz, że w końcu czytelnie? ;) za pięć lat zapraszam na grzyby.

Już tu mnie nie będzie. Perm log out.

Pięć lat?? Skąd ta liczba?

Dwa już mam za sobą, siemiolatka domknie sie za pięć.

Już tu mnie nie będzie. Perm log out.

Dobra, zapisuję w kalendarzu.

Ale... "poszłem" :D 

Jeszcze pół wieku i w słownikach będzie "poszłem", upieram się przy tym na całego.

Już tu mnie nie będzie. Perm log out.

Słowa kumpla jakiś czas później: to już wiesz dlaczego szamani mieszkali sami, i wcinali je w lesie?

Oj wiem.

Już tu mnie nie będzie. Perm log out.

Wiesz, ale jednak mnie zapraszasz?

Soma chyba nie była spożywana w samotności, nie jestem pewna, popraw mnie jeśli się mylę.

Jasne, niech ktoś tym razem trzeźwy mnie dopilnuje ;)

Nie wiem jak z soma, wiem tyle że szamani z syberii byli outsiderami.

Już tu mnie nie będzie. Perm log out.

No to ładnie mnie wkopałeś. Chociaż w sumie, może być całkiem zabawnie. Nie mogę się już doczekać.

Dobra, powaga mode on: never ever.

 

Już tu mnie nie będzie. Perm log out.

Jeśli serio miałeś aż tyle śmierci i aż tak grzybole Cię sfazowały żeby to wszystko realnie odczuwać, to jestem pełen podziwu, że takiego potężnego tripa w ogóle przeżyłeś :v 

 

Nieźle pokurwione odczucia z tym zapetleniem w czasie, aczkolwiek wiem, że pewnie nie są "z dupy wzięte" i coś w tym jest. Czas to pętla, zmiana, paradoks, linia, wymiar, złudzenie i fizyka na raz =) Wszedłeś na kolosalnie wysoki level poznania i jakby odczules go z zupełnie innej strony. Fajnie opisane. Cenne doświadczenie, w całej swojej pokurwioności ma urok mistycyzmu. Dobry raport. A ten wstęp to poetyckie arcydzieło :D Pozdro :P

Nie było innego wyjścia jak go ''przeżyć'' dając się zaszlachtowywać.

Jeszcze słowo o Przypomnieniu: http://pl.wikipedia.org/wiki/Anamneza_(filozofia)

Już tu mnie nie będzie. Perm log out.

A tak właściwie to zazdroszczę, próbowałam z 5 razy i kończyło się tylko na bełcie :)

 

Ciesz się. Zaryzykował bym ponowną intoksykację tylko mając pewność, że skończy się jedynie na upojeniu i snach, jak dawniej. Tak więc zazdoszczę niektórym, że kończy się tylko na bełcie.

Już tu mnie nie będzie. Perm log out.

Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media