Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

ego-rcyzmy

detale

Substancja wiodąca:
Chemia:
Dawkowanie:
2 kartony LSD-25
Rodzaj przeżycia:
Wiek:
21 lat
Doświadczenie:
LSD, amfetamina, metamfetamina, haszysz, marihuana, DXM, GBL

raporty marleyow

ego-rcyzmy

       Osaczony miejską dżunglą, siedząc na ławce z dziewczyną, synchronizuje się telefonicznie z Darkiem i zarzucam pierwszy dietyloamid kwasu d-lizergowego lub jak to mówią ćpuny „kwas”, tuż pod spragnione mistycyzmu dziąsło. Godzina później. Tym razem już w pierwszej fazie bani nazywanej przeze mnie „fazą pijaństwa”. Wkładam radośnie drugą część wyprawy na sąsiednią część jamy ustnej. Do autobusu dosiada się psychodeliczny kompan. Po jakimś czasie zaczynają mnie delikatnie smyrać po oczach fraktale. Nie długo później pojawia się efekt falujących geometrii. Wchodzę do galerii, a w banioku ukazuje się wolnym krokiem stan apogeum. Nagle przechodząc obok świątyni wieśniaka z Nazaret, przyjebał we mnie pomysł pt. „Idę do kościoła”. Darek z obawy przed rozpoznaniem przez znajome twarze, rezygnuje z mojej propozycji i postanawia na mnie chwilkę poczekać, aż sprawdzę subiektywny efekt doświadczenia. Chryste Panie! Jaka pizda! To co przeżyłem w kościele, nigdy nie będzie się równać z jakimkolwiek innym LSD-środowiskiem. Obojętnie jaki kwas-trip można próbować opisywać, to próby opisania bani z „domu Pana” jest po prostu, no kurwa nie do opisania. Jedyne co chciałbym, żebyś wyniósł dobry człowieku, jest to, że jeśli dawno nie odwiedziłeś Królestwa Niebieskiego, nawróć się zbłąkana owieczko i czym prędzej odbyj choć raz psychodeliczną mszę. To konieczność. Jak pielgrzymka do Mekki dla muzułmanów. Pamiętaj - LSD twym pasterzem, nie brak mu niczego. I na tym koniec wątku. Tak więc wyprostowujemy kolanka i wyglądamy dalej w moją przygodę.

      W powolnym tempie robi się bez-jaśnie na niebie. Zaczyna się stan poważnego wchodzenia, tym razem w prawdziwe apogeum. Na razie to tylko falujące drogi parku i porządne już strukturalne wzorki. Darek stwierdził, że jeszcze ich nie widzi i generalnie porównując się słowami, wniosek był taki, iż mam dużo silniejszą pizde. Ten fakt z jednej strony zmartwił moje ego oczekujące synchronizacji i balansu po obu stronach psychodelicznej jazdy, z drugiej zaś dał nić nadziei, że w razie czego mnie ogarnie. I oto ten piękny , cudowny moment, w którym czas toczy wojnę z naszymi zmysłami. Mówię więc do towarzysza: „Zrób sobie takie fajne doświadczenie i spójrz na zegarek”. Po 10 minutach powtórzyłem tę maksymę i osłupieni tą niepowtarzalną nutą niedowierzania, zdaliśmy sobie sprawę, że w naszej głowie idziemy jakąś godzinę, podczas gdy w tym drugim świecie minęło ledwie paręnaście minut. Jebut! W którymś momencie ulicznego tripu pojawiło się narzędzie zbrodni, które potem przekonwertowało się w narzędzie oświecenia (ale o tym później). Mowa tu o emocji, zwanej lękiem. Skąd się wziął? A no z prostej przyziemnej przyczyny, brzmiącej „Obaj mamy bombe jak chuj i idziemy drogą, którą poruszają się samochody, które potencjalnie mogą zabić nasze ciała”. Moje ego z początku było dość słabo zidentyfikowane ze strachem przed niebezpiecznymi konsekwencjami, lecz „chwilę” później, gdy absolutnej ciemności stałą się zadość, strach przerodził się w coś co śmiało można by kwalifikować pod paranoję. To była prawdziwa walka. Moment zdania sobie z tego sprawy był jak wejście do ringu i świadomość, że czeka mnie nie lada przeprawa, aż dotrę do bezpiecznej przystani, którą był dom Dariusza. Postanowiłem się uspokoić włączeniem muzyki. Niestety… Im bardziej próbowałem zmieniać utwory na te coraz pseudo bardziej pozytywne, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że coś tu nie gra i że chyba zaczyna się bad trip. Potrzebne było, że musiałem co chwilę zadawać pytania w stylu „Ej znasz tą drogę nie?, Tutaj nie jeżdżą auta?, Jak daleko jeszcze do twojego domu?”. Zacząłem czuć w ciele palpitacje swoich emocji z zakresu tych wywołujących sranie w gaciach. Nieustannie wewnętrzny mroczny pasażer kusił, by zatrzymać się w miejscu i dostać pierdolca, lecz całe szczęście rodzaj apogeum, które przeżywałem, nie było na tyle silne bym nie mógł odbijać się od dwóch światów. Dzięki temu szybko mogłem powracać do punktu zwrotnego. Nazywał się „zaufanie do Darka”. To zaufanie tego dnia był moim pierdolonym Rzymem. Gdziekolwiek mrok chciał mnie zwieść, wszystkie LSDuliczki prowadziły do Rzymu. Do zaufania, że mój przyjaciel zaprowadzi mnie w bezpieczny świat. Garda opuszczona, sierpowy w nos, potem oddaję kombinacją lewy prosty, prawy łokieć i kolano na korpus. Walka była rodem z pierwszej dziesiątki UFC. Monstrum emocji, wzlotów i upadków. Nigdy nie zapomnę chwili, w której zatrzymaliśmy się na moment stojąc naprzeciw siebie. Staliśmy przed sobą jakiś metr, lecz moja zakrzywiona percepcja zrobiła sobie z tego jaja i wydłużyła tę odległość do metrów kilkunastu. W końcu pojawiła się myśl, że mimo ostatniej już rundy czas się poddać, upaść na ziemię i dostać szału. Powiedziałem wtedy słowa, które zaczęły kolejny etap przejażdżki. Sentencja brzmiała „Darek… Mam bad tripa”. Lęki się mnożyły, nakładały na siebie, tworząc pułapkę jak sieć na muchy. Jeden z tych lęków udało pokonać się świadomemu gdzieś tam umysłowi, co pozwoliło mi na pytanie „Mogę cię złapać za rękę?”. Niesamowite, że lęk potrafi w mgnieniu oka przerodzić się w radość i zwałę. Efekt trzymania za rękę był naprawdę przejebany. Nagle lewa strona drogi dostosowała się do prawej tworząc synchron. W końcu nasze ega i tak nie wytrzymały napięcia związanego z zaprogramowaną myślą „Czuje się jak jebany gej”. Było co raz bliżej. Przyśpieszyłem krok... Dotarliśmy do bramy! Teraz już mogło być tylko lepiej <3. To była jedna z najbardziej hardkorowych obranych kilkugodzinnych (mimo, że minęło tylko pół) ścieżek życia. Pokój Dara! Taak! I am in the fucking save place! No przynajmniej tak sobie z początku wkręcałem, nie zauważając jeszcze, że nie jestem w stanie opanować mojego stanu. To prędzej czy później musiało skończyć się tak jak się skończyło. Czyli jak? No to proponuje przeczytać jeszcze raz tytuł. Właśnie zaczęło się najbardziej popierdolono-świrowato-o japierdole-nie wiem o co chodzi- przeżycie mojej dotychczasowej egzystencji. Prawdziwe ego-rcyzmy. Zaczęło się od zdania sobie sprawy o pierwszym w życiu doświadczaniu bad-tripa. Jako że płynnie (o ile miałem na to ochotę) mogłem przedzierać się przez oba światy, mogłem perfekcyjnie korzystać z mojej wiedzy. Brzmiała ona, iż jedyne co mogę w tej sytuacji zrobić, to poddać się bad-tripowi i w pełni go zaakceptować. Podczas ego-rcyzmów towarzyszyły mi chore halucynacje dźwiękowe, jak na normalnych egzorcyzmach. Sam naśladowałem te dźwięki nie panując zupełnie nad tym co się dzieje. Gdy to zrobiłem, czyli poddałem się akceptacji… Rozpocząłem eksploracje ów bad-tripa. Wszystko jest przecież z jakiegoś powodu i chce mi coś przekazać, ucieczka byłaby najgorszą z możliwości.

Z początku trwało to powoli. Niechaj wsadzę ci teraz kutasa Drogi czytelniku w twoje niedowiarkowe dupsko, jak powiem, że później prędkość umysłu zrobiła w chuja prędkość dźwięku, a może i nawet światła. To co teraz miało nastąpić rozjebało totalnie wszystko co znałem do tej pory. Rozpierdoliło na części pierwsze moje przypuszczenia co do możliwości własnego umysłu. No i zaczęło się…. Zaczęło się najbardziej szalone doświadczenie żywota mego. Dochodziłem co raz to głębiej i głębiej, zadając idealnie w swej perfekcji precyzyjne pytania, które mnożyły się i mieszały z powiązaniami zauważanymi przez świadomość, aż wyprzedziły w końcu moje myśli. Dywano-meblo-świadomościo-podłogo-problemo-koc. Myśli te w którymś momencie zniknęły. Psychodeliczne tornado  totalnie zmiotło je z powierzchni percepcji. Wyjebały razem z piachem na Pacyfik, a ja przybierałem coraz bardziej kosmiczną prędkość w dochodzeniu do najgłębszej głębi siebie samego. Bilion zauważonych powiązań we wszystkich możliwych jednostkach. W końcu się zatrzymały... Nadszedł moment zrozumienia. Wszystko się zatrzymało. Koniec i początek złączony w jedną formę, która nawet formą nie była. Wiekopomny moment,  którego się nie da opisać. No bo jak można opisać coś, czego opisać się nie da? Mogę tylko przybliżyć ci jego próbowanie zrozumienia. To była chwila, gdzie byłem w samiutkim centrum. Czego centrum? Centrum kurwa wszystkiego. Z tego miejsca mógłbyś tylko widzieć na około rozgałęzienia, takie jak „świadomość”, „umysł”, „ciało”, „duch”, „rzeczywistość” i inne transcentendalizmy. To był moment odklejenia się od materialnego świata, przy jednoczesnym funkcjonowaniu w nim jako człowiek. Wykrzesałem tylko z siebie: „Doznałem oświecenia”, po czym znów  zacząłem wracać do normalności, w równie wyjebistej prędkości, po kolei odkrywając wszystko co w zasięgu ręki bez LSD byłoby niemożliwe. To działo się w taki sposób, że nigdy już pewnie nie będę w stanie odtworzyć tego w pamięci, co wtedy ze mną się działo. To było prawdziwe mistyczne przeżycie. Wstałem z łóżka (gdzie doszło do ego-rcyzmów) i rozkminiałem jeszcze paręnaście chwil, aż zrozumiałem wszystko co chciałem zrozumieć… Olśnienie. Dokładnie w tym samym momencie przypomniały mi się słowa (powiązanie) Kuby, który powiedział niegdyś „Każda jazda kończy się miękkim lądowaniem”. Wtedy endorfiny ruszyły z lini startu i zjednoczone wszystkie w potężnie potężnych ilościach niczym Usain Bolt  sprintując i wyciskając po drodze soki najlepszych wibracji na jakich tylko marzyłbym się  znaleźć. Bramy do nieba zostały wywarzone. Przeszedłem przez prawdziwe piekło, ale jak prawdziwy wojownik, zasłużenie wygrałem i teraz już tylko może być? ZAJEBIŚCIE! Oczywiśćie z akcentem na podłużne i galopujące hen przed siebie ciągnące się daleko „i" i wyszczerzonym brazylijskim bananie na mordzie.

Silnik zgaszony, pasy zdjęte. Z wszystkich czasowników przeobrażających w czynności nie pozostało nic innego jak totalnie wykurwić z siebie całe rezerwy euforii i radości. To zabawne jak człowiek potrafi modulować swoim głosem, że jednocześnie krzyczy z radości, ale zachowuje przy tym taki poziom decybeli jak przy zwykłej rozmowie. Począwszy od stwierdzenia że kocham Darka (jestem hetero), wyruszyliśmy cali w skowronkach (a przynajmniej ja, bo Daruś ciągle był czymś zamyślony) obierając kierunek „Wypad na miasto”. Regularnie co krótkie odstępy czasu wydalałem z siebie słowa: „Japierdole! Jakie endorfy!”, będąc przy tym totalnie podniecony, z ogromnym pokładem energii towarzyszącej w przekazie tych słów. Istny wytrysk emocjonalny. Bieganie, darcie japy na full opór, udawanie psa, strzelanie z sztucznego karabinu i śpiewanie to tylko niektóre przymioty tej prze-niesamowitej zabawy. Czasu po prostu nie było. To, że w ogóle taki koncept jak czas istniał zorientowałem się dopiero długo później gdy endorfiny dały na luz. To była ekstaza w najczystszej postaci. Faktu, że wszystko było wypierdoliście piękne, nie trzeba chyba omawiać. To raczej brzmiałoby jak sentencja wyciągnięta z płatków śniadaniowych. To oczywiste przecież, że to oczywista oczywistość i każdy o tym wie.

To nieopisane szczęście było niesamowicie intensyfikowane przez dobre pół godziny (realnego świata oczywiście). Pierwszy raz w życiu naprawdę czułem, że już nie kocham , tylko jestem miłością. Jestem jednością ze światem, a szczęście opierdala mi boskie fellatio. Świat trzyma mnie za rękę zupełnie tak radośnie, jak w przedszkolu, gdy tańczyliśmy w kółko, a wszystko to poprzeplatane fraktalami uśmiechu. Bukkake z wyższą jaźnią. Bita kurwa śmietana z wszystkich krzyczących emocji, które wylewały się ze mnie wraz z hektolitrami potu. Łzy szczęścia spadały z nieba, a ja macałem swe włosy jak rasowy gej. Kamień z dupy, że to pedalstwo było tylko z przyrodą.

       Podczas tego namiętnego seksu z niebotycznym doświadczeniem... Jakby to ująć sprawiałem wrażenie pt. „Totalny kurwa świr!” lub jak wolisz „pojeb”. Od zawsze byłem typem, tendencyjnie lubiącym spuszczać wpierdol Matrixowi i jednocześnie uwielbiając uprawiać dupake z zaświatem. Naprawdę częsta ma przypadłość swoim behawioryzmem, jest do wjazdu z buta wprost w konwenanse panujące w społecznej komórce. Tym razem wyszedłem ponad własne konwenanse. Konwenanse, które to i tak były odbitką tych niższego rzędu. Świrowałem. To były najlepsze minuty mojego życia. Przeszedłem przez piekło, tylko po to by w końcu doznać oświecenia i powiedzieć „siemanko” Św. Piotrowi witającego mnie w raju.

 

Substancja wiodąca: 
Rodzaj przeżycia: 
Wiek: 
21 lat
Ocena: 
Doświadczenie: 
LSD, amfetamina, metamfetamina, haszysz, marihuana, DXM, GBL
chemia: 
Dawkowanie: 
2 kartony LSD-25

Odpowiedzi

Genialne. Pisz więcej. :d

Genialny trip raport.

Masz zajebisty charrrakter, styl pisanego tekstu-mega :)  Wciągnęła mnie cała Twoja historia, a Twoje paranoje i lęki związane z bad tripem rozumiałam tak, jakbym widziała samą siebie z początków
'świrowania' z Lsd.

A mistyka, którą doświadczyłeś to Otwarcie Czakry Korony, które jest jedną z niewielu tak

niesamowitych rzeczy, których może doświadczyć marny człowiek.
Pięknie <3

' Right here and now, one quanta away, there is raging a universe of active intelligence that is transhuman, hyperdimensional, and extremely alien .. '

Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media